czwartek, 30 grudnia 2010

"A gdyby tak ci od siedmiu boleści zlitowali się i się wynieśli..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Koniec roku staje się świetną okazją do podsumowań, wspomnień i refleksji. Nie chciałbym jednak powielać pomysłów różnorakich mediów na rankingi najważniejszych wydarzeń roku 2010, bo nie wyjdzie to ani atrakcyjnie, ani zaskakująco, a moja subiektywna ocena i tak dalece nie odbiegnie od obowiązujących trendów. By jednak jakąś podsumowującą formę wpisu zachować, skupię się na fenomenie obecnego Rządu. Nie robiłem rządzącej partii żadnego "tortu" z okazji "studniówki", rocznic też specjalnie hucznie nie obchodziłem, a może warto byłoby ze zwykłym ludzkim uznaniem spojrzeć na wynik sondażowy partii, która już ponad 3 lata steruje połatanym niezdarnie statkiem zwanym "Rzeczpospolita Polska".

Spojrzeć warto na wszystko spokojnie, bez emocji...trochę na sternika, trochę na tych, którzy temu sternikowi wierzą. Ewentualnie głaszczą, komplementują go jedynie z obawy, że kiedyś podejdzie do steru jakiś awanturnik, któremu wcześniej żadnych psychotestów nie zrobili, bo ten i tak stwierdziłby, że zostały sfałszowane i żadnego znaczenia nie mają. Tak czy owak, Platforma dryfuje, dryfuje i niestraszne jej afery, kryzysy, katastrofy, srogie zimy, walki krzyżowe.  Pan Premier z dumą może pochwalić się solidnym poparciem, Pan Prezydent umiarkowaną społeczną tolerancją  - co w polskich realiach jest nie lada wyczynem. Warto byłoby postawić sobie pytanie: Wreszcie mamy Rząd, z którego jesteśmy zadowoleni? W końcu czujemy, że żyje nam się lepiej? Hm. VAT zwiększony,cena benzyny i gazu niedługo zniechęci nas do samochodów i ciepłych posiłków, służba zdrowia niezmodernizowana, polskie drogi pozostały "polskimi drogami", rynek pracy jest delikatnie mówiąc specyficzny. Teoretycznie więc powodów do dumy nie ma. Wgłębiając się nieco w temat, możemy dojść do wniosku, że nie na wszystkie te niedogodności Rząd ma realny wpływ, a długofalowe społeczno-gospodarcze procesy nie pozwalają nam na zbyt szybkie oceny. Nie zapominajmy jednak, że większość społeczeństwa ma manierę szybkiego wyciągania wniosków, wystawiania ocen, a niemal każdy Polak uważa się za analityczny talent potrafiący ocenić wszystko i wszystkich. Co więc jest? Przecież nie lubiliśmy nigdy rządzących. Nasze potknięcie o krawężnik na osiedlowym skwerku było obarczane winą rządzących (poprzedzone oczywiście zgrabnym, krótkim uniwersalnym słowem, wyrażającym dyskomfort i niezadowolenie z zaistniałej sytuacji). Niepowodzenia w szkole i pracy zrzucane były na tych na górze. I  co się zmieniło? jak to tak? Żeby aż tak żeby?

Są dwa racjonalne wytłumaczenia, które nasuwają się każdemu kto jako tako polską scenę polityczną obserwuje. Jest to niewątpliwie opanowanie socjotechnicznych sztuczek, medialna "fajność" Pana Donalda, swojskość w rozmowie z ludem. No i coś, co nazywamy opozycją, która nie bardzo potrafi się w tym wszystkim odnaleźć. Czyżby przepis na długie rządy był taki prosty?

Dodatkowo widzimy, iż władza problemy zamiata pod kolorowy dywan... za podwyżki po koleżeńsku przeprosi, leniwe forsowanie ustaw wytłumaczy awarią drukarek, brakiem tuszu lub papieru. Z sondażowego wysokiego słupka poparcia spojrzy drwiąco na PJN i Ruch Palikota, które za sukces uznają dostanie się do Sejmu, na koalicjantów, na Lewicę, która powoli rozpędza swoją czerwoną lokomotywę i każdy 1%-owy wzrost uważa za wielki progres no i PiS- i jak tu się bać? Jeśli jedyna partia, która zagrozić może, bawi się pochodniami na ulicach budząc w tych sfrustrowanych rewolucyjne instynkty, buduje mit męczennika Lecha, a wszystkim przewodzi ON - Jarosław Kaczyński. Tu Pan Jarosław w celach politycznych pobawi się w nadinterpretacje listu Premiera Anglii,  tam wspomni coś o tym, że w Polsce brata w trumnie nie zobaczył, a ciało do brata zupełnie niepodobne. Tu coś powie, tam coś szepnie, następnie wytłumaczy skrótem myślowym lub niedyspozycją wywołaną lekami. Żelazny elektorat popatrzy z dumą, a reszta? Reszta głosuje przeciw, bo strach Pana Jarka ze swoim dzieckiem zostawić, a co dopiero z Polską naszą!

Mimo wyraźnych różnic pomiędzy naszym ustrojem, a tym białoruskim można więc doszukać się wspólnego punktu. U nas jaki u naszych białoruskich przyjaciół, opozycja jest tłumiona.  Tam bezpośrednio przez władzę, u nas opozycja ma komfort duszenia się własnymi (niespracowanymi) dłońmi. Sytuacja dla władzy wymarzona dlatego też nikogo nie zdziwi to, jeśli przy kolejnej kampanii wyborczej znów Pan Donald Tusk stwierdzi, że nawet nie ma z kim tych wyborów przegrać, bo jeśli 2010 rok przyniósł nam "katastrofę smoleńską", "powódź", "aferę hazardową", "zamieszanie w PKP", podwyżki, które mogły mieć wyraźny wpływ na surową ocenę Rządu - nie zaszkodziły w sposób znaczący, to życzmy sobie, by rok 2011 przyniósł tylko pozytywne wydarzenia - jak i w sferze politycznej, tak i społecznej.
Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku. 

sobota, 11 grudnia 2010

"Cokolwiek się stanie moje zdanie niezmienne pozostanie..." cz.2

Rysunek Andrzeja Mleczki

Do najgłośniejszych teorii spiskowych należy:
- "atak na WTC" - mimo przyznania się terrorystycznej organizacji "Al-Kaida" do ataku na wierze WTC,   łagodni "spiskowcy" spekulują nad teorią zmowy pomiędzy władzami USA z terrorystami, najostrzejsi biją na alarm,że władze Stanów Zjednoczonych bez pośredników zaatakowały własnych obywateli.
- "Apollo i pierwszy człowiek na Księżycu" - nie było tam żadnego człowieka a zdjęcie pochodzi z księżycowo- udekorowanego studia.
- Iluminati i New World Order – popularna teoria spiskowa twierdzi, że potężna sekretna organizacja dąży do rządzenia ludzkością.
- Przykład z polskiego podwórka - Smoleńsk - umyślne wyeliminowanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego będącego zagrożeniem dla obecnie rządzących Światem.

Teorii spiskowych jest tysiące, nie wspominam o tych mówiących, że Adolf Hitler żyje, samoloty pozostawiające na niebie smugę rozpuszczają chemikalia, które mają na celu trucie mieszkańców i o tych, które brzmią na tyle absurdalnie, że pisanie o nich byłoby żartem.
Celem wpisu nie jest obalanie przesądów, ale zastanowienie się czym są teorie spiskowe. Filmy dokumentalne, gdzie następuje negowanie oficjalnej wersji wydarzeń przy pomocy przestrogi "nie dajcie się zmanipulować" zawsze budzą we mnie lęk. Czy w tym przypadku złodziej nie woła: "łapać złodzieja?". Wszystkie te filmy przypomina polską telewizję czasów słusznie minionych z kilkoma bonusami w postaci: przedstawienia jednego słusznego toku myślenia, bazowanie na niechęci do jakiejś grupy społecznej (najczęściej do władzy), interpretowanie znaków w tajemniczy i tylko sobie znany sposób, manipulowanie obrazem i dźwiękiem tak by wzbudzić u widza odpowiednie emocje, komentarze rzekomo niezależnych ludzi nieuwikłanych w "układ", oczywiste pytania retoryczne, a co najważniejsze wzbudzenie u widza poczucia odkrycia prawdy, poczucia wyjątkowości chwili. Teraz ten kto wierzy władzy jest manipulowany, a ten który wierzy w gady rządzące Światem jest oświeconym umysłem odporny na manipulację(?). 
Nasuwają się na myśl hasła rodem z rozgłośni Ojca Tadeusza."Nie oglądajcie TVN! oni wami manipulują..."(...pozwólcie manipulować się nam!).

Grupa docelowa twórców teorii spiskowych? Ludzie niezadowoleni z obecnego porządku Świata. Niezwykle szeroka prawda? W tej grupie będą oczywiście bardziej "chłonne umysły" i te które będą podchodzić z lekkim dystansem do nowych doniesień- nie zależy to paradoksalnie od statusu społecznego i dorobku intelektualnego, ale od poziomu ogólnej frustracji - jeśli jest źle to wina musi gdzieś leżeć, a na pewno nie leży po naszej stronie, a jak nie po naszej to...po ich!

I gdzie mój nonkonformizm? A no właśnie tu, że o ile  uległem modzie na antyklerykalizm (choć ująłem to w tym momencie bardzo trywialnie i uwłaczająco w stosunku do własnej osoby) to nie idę za tłumem krzyczących frustratów, że wszystko dookoła zbudowane jest na kłamstwie. Jeśli uważam się za pesymistę to jak mam nazwać tych, którzy kierują się filozofią globalnej mistyfikacji?

Wolę żyć w nadziei, że Bush będąc prezydentem USA w nocy nie zamieniał się w gada, królowa Elżbieta swoją długowieczność nie zawdzięcza genom obcej rasy, Rząd USA w 2001 nie poświęcił niemal 3000 ludzi, by otworzyć nową kartę pod hasłem "walka z terroryzmem", Adolf Hitler nie przygotowuje w ukryciu kolejnego planu zamordowania każdego, kto nie ma wiele wspólnego z rasą aryjską aż wreszcie, że my- ludzie nie jesteśmy jedynie małymi pionkami na szachownicy Iluminatów. Chcę mieć nadzieję, że Rousseau był bliżej prawdy niż Machiavelli, a Stanisław Lem był pisarzem science-fiction.
         
Granica zaufania i granica zdrowego rozsądku. Może mam problem z dostrzeżeniem tej pierwszej, ale niektórzy nie wiedzą o istnieniu tej drugiej...

"Cokolwiek się stanie moje zdanie niezmienne pozostanie..." cz.1

Rysunek Andrzeja Mleczki

Zdaję sobie sprawę z tego, że niejeden czytelnik tego wpisu zorientowawszy się jakie reprezentuję stanowisko przerwie czytanie już po kilku zdaniach. Niektórzy z tych co zmuszą się do przeczytania go do końca z ironicznym uśmiechem na twarzy powtórzą sobie pod nosem: "jeszcze przejrzy na oczy i zobaczy, że mieliśmy rację!", "został zmanipulowany!", "łatwowierny głupek przyjmujący rzeczywistość bezrefleksyjnie!", "nonkonformista? przebieraniec! farbowany lis!", "n13 ma wyraźne zaburzenia percepcji!". Będą może i tacy, których ilość znaków mojej nieporadnej publicystyki po prostu przerazi i wróci do codziennych, ciekawszych zajęć.

TEORIE SPISKOWE. Od kiedy istnieje Świat  (różne źródła i środowiska podają inną datę) mamy do czynienia z czymś co nazywamy "spiskiem". Przychodzący na nasz świat "nowy człowiek" sprawiający swojej matce- na dzień dobry -niezłą dawkę fizycznego bólu (którego z wiadomego względu nie jestem sobie w stanie wyobrazić) poprzez swój pierwszy "płacz" daje nam coś do zrozumienia? Może już wie, że ze Świata pozbawionego złości, nienawiści, zazdrości i ambicji przychodzi na małe piekiełko, które aż ocieka wymienionymi cechami. Tak jak nie pamiętamy swoich urodzin, tak samo zapominamy co wtedy tak na prawdę czuliśmy, jakie były nasze pierwsze odczucia. Tu nasuwa się pytanie, z którym wielu znamienitych filozofów miało problem. Czy człowiek z natury jest dobry tak jak uważał Rousseau, czy zły idąc tokiem filozoficznych dywagacji Machiavellego.
Już przy tym pytaniu można byłoby się trochę rozpisać i zacząć od interpretacji słowa "człowiek", bowiem ten "słowny twór" nie od zawsze cieszył się taką popularnością jak chociażby dziś. Powodem tego jest jego szeroki zakres semantyczny. Wcześniej mieliśmy do czynienia z określeniami "król", "arystokracja", "chłop", "dziecko", "kobieta", "mężczyzna", które wykazywały się różnym statusem moralnym, intelektualnym, społecznym...no i żeby wszystkich wrzucać do jednego worka? (że pozwolę sobie na ten nie do końca zgrabny w tym przypadku kolokwializm). W XXI-wiecznej rzeczywistości, gdzie tolerancja i równouprawnienie nabrały wagi "cnót", nie mamy z tym większego problemu. "Człowiek człowiekowi równy!" A przynajmniej po części. Bo dalej status majątkowy jednostki pozwala na szereg przywilejów często kosztem niższych warstw. Z tym borykać się będziemy długo, bo jednym jest tak wygodniej, a drudzy nie mają pomysłu, by ten świat w wymiarze moralnym zmienić. Odnosząc więc pytanie do naszego kręgu kulturowego, który promuje (i słusznie) szeroko-rozumiane równouprawnienia, trudno odrzucić zmienne będące w sferze genetycznych uwarunkowań. Pytanie więc o wrodzoną dobroć człowieka brzmi trochę absurdalnie ale jakąś drogę do dyskusji otwiera. Zwłaszcza w temacie który chcę poruszyć. [Nawiasem mówiąc swoje pseudofilozoficzne wywody mogłyby być oddzielnym działem bloga -z tymże w tej kwestii bardzo łatwo o otarcie się o śmieszność, a jak mawiał Święty Franciszek pokora jest wartością człowieka]

"Człowiek jest z natury zły" - bo jak rozumiem z tego założenia wychodzi cześć entuzjastów  teorii spiskowych nie napawa optymizmem ale zawsze można wierzyć, że tej moralności uczy go Świat (brzmi naiwnie?). Piszę o tym, bo pozostała część "spiskowców" tych zwanych optymistami może zakładać, iż "Człowiek jest z natury dobry" ale Świat uczy go, że by przetrwać należy być złym.  Wszystko jednak sprowadza się do jednego - są ludzie [a nawet Reptilianie - jak wierzą fani Davida Ice'a i Jana Van Helsinga], którzy trzymają w garści cały porządek Świata, a wszystkie społeczne-polityczne procesy są jedynie częścią ich skrzętnie przygotowanego planu. Będę osobą niepoważną jeśli tak postawioną tezę po prostu wyśmieję, bowiem nie wspominając o teorii "ludzi-gadów" brzmi to przecież całkiem przystępnie. Problem jednak istnieje w zakreśleniu jakiejś granicy takiego myślenia i postrzegania otaczającej nas rzeczywistości.


środa, 1 grudnia 2010

"Tu grzesznicy modlą się najgłośniej..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Świebodzin można śmiało nazwać już Świętym miejscem na Ziemi. Stanął tam sam Jezus Chrystus i to nie taki tam zwykły Jezus...ale NAJWIĘKSZY! Największy z największych. Najpotężniejszy z najpotężniejszych. Najcięższy z najcięższych i najbardziej królewski z królewskich. Nieporównywalnie większy od tego, który 20 wieków temu zbawiał Świat, a tym bardziej do tego w Rio de Janeiro - (bo teraz przy naszym dużym świebodzińskim tamten wygląda doprawdy śmiesznie).  Monument został wzniesiony w małej miejscowości na zachodzie Polski, w mieście liczącym ok. 20 tysięcy mieszkańców, niewyróżniającym się dotąd niczym szczególnym. Miasto nie było ani kolebką handlu, ani potęga turystyczną, ale to się powoli zacznie zmieniać. Dziś Świebodzin stał się miastem, o którym nie mówi jedynie cała Polska, ale Świat cały. Polacy z dumą mogą powiedzieć, że pokonali brazylijskiego Jezusa, mając przy tym głęboką nadzieję, że Bóg nie przejdzie obok takiego wydarzenia obojętnie. Oczekujemy wręcz, by z niebios szepnął: "na Polskę można liczyć!".

Mimo tego, iż gorąca dyskusja na temat mianowania Jezusa na króla Polski przycichła, to nie musimy odczuwać wielkiego wstydu i poczucia zawodu, że cała ceremonia koronacji tak się odwleka, bowiem figura Jezusa została już obdarzona koroną. Ci sceptycznie nastawieni do całej tej "imprezy" (czyli najprawdopodobniej sataniści, ateiści, agnostycy, nihiliści) mogą sugerować, iż w tym przypadku korona cierniowa byłaby tu bardziej na miejscu. Nic bardziej mylnego! Jezus ma mieć złotą koronę i basta! Jeśli znajdą się fundusze to i całego  złotem winien Polski Naród Go udekorować. Bo jakże to? Na Jezusa będziemy żałować?!

Owszem, w całej scenerii Rio można doszukać się jakiejś symboliki- chociażby, iż tamtejszy Jezus sprawia wrażenie opiekuna wielkiego ucywilizowanego miasta, o tyle ten nasz na pustkowiu, na lekkim wzniesieniu musi czekać na resztę...Więc cała inwestycja może dopiero ruszyć. Ulepi się kilku apostołów, Maryję (zawsze dziewicę), jakiś mały "stos", dla każdego kto będzie śmiał wątpić w sens całego przedsięwzięcia, obok kilka świątyń, stoiska z małymi Jezuskami- breloczek do kluczy od samochodu, miniaturowy posążek na półkę dla bogatszego turysty, większa replika (dla tych najbardziej wierzących, a przede wszystkim tejże wiary się nie wstydzących), co by mogła przed domem stanąć. No i krzyż. Krzyż nie taki co stał pod Pałacem. Bo tamten był dla ofiar katastrofy, więc dla Jezusa musi być rzecz jasna większy. Stoiska z gadżetami na komórkę, lodówki, mikrofalówki, meble w kształcie religijnego symbolu, a każdy, kto tylko wątpliwość swą okaże lub skąpstwo w wielbieniu Pana - na stos! Bóg popatrzy z uznaniem, Świat z szacunkiem, a my dalej... po złoto! Świebodzin stanie się przykładem dla innych polskich miast...A biada temu, kto będzie chciał postawić większego Jezusa niż nasz. Za prawdę nasz winien być największy. Ktoś zarzuci rozrzutność, zaściankowość i błędne interpretowanie chrześcijańskich nauk?! satanistą, lewakiem wnet nazwać, nie oglądać się i nie tłumaczyć.
A co jeśli...
...etam, Bóg już bardziej języków nam nie pomiesza, wystarczająco się nie rozumiemy...

czwartek, 25 listopada 2010

...a ktoś tylko szepnie "wygrałem"

(Rysunek Gwidona Miklaszewskiego)
Wybory samorządowe, które  często nazywane są najważniejszymi z punktu widzenia "prostego obywatela" (choć nigdy nie przepadałem za tym określeniem) paradoksalnie nie cieszą się zwykle przesadną popularnością. Frekwencja nie przekracza raczej 50%, emocje inne, mniej "pijaru", mało twarzy z pierwszych stron gazet (najwyżej  tych lokalnych), a głosować trzeba. W wielu zakątkach Polski mamy jeszcze przed sobą drugą turę, więc możemy być spokojni, że nasze miasta i wsie pozostaną jeszcze poozdabiane plakatami i bilbordami, ale na klatkach schodowych nie będziemy się już ślizgać na tysiącach rozrzuconych ulotek, bo kandydatów już będzie tylko dwóch.

PKW ujawniła już oficjalne wyniki i co? Wygrali wszyscy! Fakt, nikt nie mówi o tym, że wygrały same samorządy lokalne, bo one zazwyczaj przegrywają, ale zwycięzców partyjnych mamy wielu. Platforma Obywatelska, która w sondażach nie dawała żadnych szans swoim konkurentom, odnosi w wyborach gorszy wynik, ale co mówią członkowie PO? "Wygraliśmy!" Pewnie, nie da się ukryć, że są to kolejne wybory, w których Partia Donalda Tuska zdobywa większość. Ale czy na prawdę nie czuć tam goryczy porażki, że jednak rzeczywistość stała się okrutniejsza niż ta sondażowa?
PiS! O tak, tam entuzjazm pokazywany jest jak na zawołanie. Porażką partii, (która notabene jest największą partią opozycyjną z wielkimi aspiracjami na zwycięstwo)  jest już na wstępie niewystawienie swojego kandydata  na najbardziej prestiżowe stanowisko samorządowe - prezydenta Warszawy. Popiera więc Pana Bieleckiego, który specjalnie się z tym nie afiszuje. Po ogłoszeniu wyborów nie wspomina o Jarosławie Kaczyńskim, nie dziękuje za żadne wsparcie. Szczerze mówiąc ja "podziękowałbym" tej partii za wsparcie ale raczej w swoistej sarkastycznej formie, bo trudno mówić o tym, że dziś PiS jest lokomotywą, która"ciągnie" swoich kandydatów, a zwłaszcza  w "platformowej" Warszawie. Tak czy owak PiS z dumą w głosie ogłasza zwycięstwo w wyborach. "Wygraliśmy te wybory, ale gdyby nie niekorzystne zdarzenia jakie miały miejsce w ostatnich dniach, to byśmy je wygrali". Logiki w tym żadnej, ale czasownik "wygrać" pada DWA RAZY! trzeba wmówić społeczeństwu kto jest zwycięzcą. Hm... a mówi się o Platformie, że mają Goebbelsowskie zapędy. PO w sferze propagandy nie zostanie tak szybko doścignięta, ale PiS dwoi się i troi by dorównać, na razie w marnym stylu. Kolejny zwycięzca? - SLD . Pan Olejniczak w Warszawie po ogłoszeniu miał minę nietęgą, ale po otrząśnięciu się, usłyszeliśmy starą śpiewkę: "lewica się odradza! Jeszcze Wam pokażemy..." Życzę jak najlepiej ale tempo tego odrodzenia nie pozwoli na to bym ja (i kilka pokoleń młodszych ode mnie), ujrzał w końcu słupki, gdzie Lewica przewodzi.
Ostatnia partia która może pochwalić się swoim przedstawicielstwem w parlamencie, a walczyła dzielnie w samorządach- PSL. I co? Zwyciężyli! Ale tu nie mam zamiaru obalać tego mitu. Rzeczywiście "ludowcy" po raz kolejny udowodnili, że mimo trudnych wyborów jakie są dla nich wybory parlamentarne (pot na czole przy każdym wieczorze wyborczym, czy uda się jakoś wejść do Sejmu) w samorządach potrafią być nawet "trzecią siłą".

A sama kampania...znów była kolorowa, Pani Sara May robiła furorę na bilbordach, które zresztą były permanentnie zdejmowane przez..."smakoszy". Kandydatami byli również sportowcy, "gwiazdy", wiele młodych wilczków, które ze sztandarami zmiany pokoleniowej miały trudne zadanie zbudowania zaufania w przeciągu kilkunastu dni. Teraz II tura i później znów wielki smutek, żal i osieroceni obywatele, którzy z niecierpliwością będą czekać na kolejne wybory, w których znowu ktoś sobie o nich przypomni, ktoś się uśmiechnie, da jabłko, kolorową ulotkę, obieca lepszą pracę, może nawet jakiś cud. Powie, że będzie lepiej, a wszyscy znów będziemy mieć prawo do NADZIEI.

sobota, 6 listopada 2010

"Gwiazdy? Tak jest kilka, gdzieś tam się zapalają. Widzę je co noc, one galaktyki układają..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Ok, będzie to może wpis pełen banałów, a zarazem stanie się kolejną naiwną próbą podjęcia tematu oklepanego przez wielu krytyków filmowych, muzycznych i tych krytykujących...wszystko. Nie można jednak nie zauważyć tego, że mamy dziś do czynienia z pewnego rodzaju przedefiniowaniem słowa "kultura".Kochamy to słowo, tak jak zresztą słowa "Polska", "Bóg", "Ojczyzna" i równie łatwo nam przychodzi ich deprecjonowanie. Owszem, w wypadku "kultury" mamy jeszcze magiczny dodatek w postaci przymiotnika "masowa" i już nikt nie powinien się obrażać. Każdy powinien spodziewać się innej ligi. Tak czy siak "kulturą" to nadal pozostaje. W dodatku pełną gwiazd. Nie zamierzam śmiać się z programów, które leciały w najlepszym czasie antenowym i polegały na podziwianiu trzecioplanowego bohatera kultowego serialu "M jak Miłość" jak wygląda w łyżwach, słuchaniu czegoś co sama "gwiazda" nazywała "śpiewem", wyczynów cyrkowych "gwiazd" sceny muzycznej. Nie zamierzam, bo od momentu pojawienia się tego typu programów, śmiał się z nich cały naród, co dziwne- ten sam naród siadał wieczorem przed telewizorem i z wypiekami na twarzy śledził postępy wokalne, taneczne i cyrkowe "gwiazd". Trochę jak ze słuchaniem pewnego "gatunku muzycznego"?

Nie sposób o tego typu programach nie wspomnieć, bo były/są sporym  kawałkiem naszej kultury masowej.  O ile trudno wytłumaczyć się ze słabości oglądania "Jak oni śpiewają?", o tyle programy Reality Show typu "Big Brother" można było zgrabnie nazwać eksperymentem psychologicznym, co  dawało niejako moralna przepustkę "wyższym sferom", doktorom psychologii, profesorom socjologii na oglądanie "Wielkiego Brata".
- I Pan to ogląda? Pan? Z  pańskim wykształceniem, z Pana statusem społecznym?
- Yyy, tak, bo...z naukowego punktu widzenia stajemy się naocznymi świadkami jednego z najciekawszych badań dzisiejszej socjologii! "Ja się przy tym nie bawię! ja pracuję!". Emocje związane z nominacjami i wspieranie smsowe swojego faworyta też można było jakoś wytłumaczyć...

Dziś" Wielki Brat" poszedł nieco w odstawkę, mamy XXI wiek! żeby zabłysnąć trzeba mieć talent! Damon Albarn (lider Blur i Gorillaz) porównał brytyjskie programy poszukujące młodych talentów, jak "Idol" czy "Mam Talent!" do "świniobicia". Moja mieszczańska mentalność nie do końca pozwoliła mi zrozumieć tę metaforę. Na szczęście Pan Damon był uprzejmy rozwinąć swą myśl. Mianowicie wyraził niezadowolenie, że przez wyżej wymienione programy zamienia się artystów, ludzi z charakterem i osobowością na bezsensowny produkt. Jeśli rzeczywiście na tym polega świniobicie...to ja w ramach protestu przestaję spożywać wieprzowinę, jednocześnie podpisuje się pod słowami Pana Damona.  

Rzeczywiście idea programów jest szlachetna. Przy okazji sam się przyznaję do ich oglądania. Nie ważne, że stacje kierują się po prostu zyskami. Jedno jest niezaprzeczalne, za ich pomocą,l udzie anonimowi dzięki swojej pracy, talentowi i odwadze, przestają być anonimowi. Z czasem trwania programu niestety muszą często oddawać coś w zamian. Coś co dla prawdziwego artysty jest najważniejsze. Przestają być jacyś, a zaczynają być medialni, muszą spełniać pewne normy i uelastycznić się, by pasować do "gwiazd". I tak to ta nasza "kultura masowa" zatacza koło. Media promują tych, na których jest zapotrzebowanie i coraz bardziej oddalamy się od prawdziwej muzyki, prawdziwego filmu, prawdziwej kultury. Disco polo ma się dobrze, seriale biją rekordy oglądalności, wszystko co wydawałoby się kwintesencją kiczu i prostoty  staje się naszą świątynią. Przodujące stacje radiowe i telewizyjne nie mogą być przez nas krytykowane, bo one są jedynie lustrem naszego gustu. Polska kinematografia specjalizuje się w produkcji "komedii romantycznych", które zwłaszcza 14 lutego zapełniają sale kinowe do granic możliwości. Gosia Andrzejewicz, Kombi, Ivan i Delfin sprzedają tysiące płyt. Zespoły Akcent, Boys i Toples robią furorę na imprezach masowych. W księgarniach łatwiej dostać biografię Justina Biebera niż "Pamięć i Tożsamość" Jana Pawła II - którego o dziwo niemal każdy Polak bez zastanowienia wymienia wśród największych autorytetów- (ten wątek można byłoby rozwinąć, ale już może innym razem...)

Ukryty wmieście krzyk: "NIE IDŹCIE TĄ DROGA..." (nawiązując do pamiętnych słów) na nic się już zda. Karuzela rozkręciła się tak szybko, że nawet ci bardziej wpływowi ode mnie popadli w otchłań rezygnacji...Więc niestety w poszukiwaniu tej prawdziwej "sztuki" jesteśmy zostawieni sami sobie.  Na szczęście jest jeszcze medium, w którym jest miejsce na...dosłownie wszystko...

"Oni, mówię na nich opakowani w folię
Oni, ich życie, wszystko wokół nich jest pozorne
Oni, nawet miłość zapakują w torbę Głupcy co pokochali nie treść, ale formę"

sobota, 23 października 2010

"Wszyscy jedziemy tym autobusem..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Słyszymy o kolejnym tragicznym wypadku na drodze. Wszystko to ozdabiane zgrabnymi komentarzami, analizami, radami i wytykaniem popełnianych błędów. Czy w busie powinno znajdować się tylu pasażerów? Nie. Ale "mądry Polak...". Bo każdy z nas jechał podobnym busem, niejeden z nas mimo tego, że widział pękający w szwach "magiczny teleporter" prosił kierowcę..."jeszcze tylko ja...nie mam już czym wrócić, ten bus to moja ostatnia szansa!". Gdy przy swoim "desperackim błaganiu" trafimy na kierowcę- człowieka. Wsiądziemy. Ku niezadowoleniu współpasażerów, którym kawałek wolnej przestrzeni do ewentualnego podrapania się, oparcia o pobliskie siedzenie "rzecz jasna zajęte" ogranicza się do absolutnego minimum. My, mimo mało-komfortowej podróży, jesteśmy zadowoleni i dozgonnie wdzięczni kierowcy. A co jeśli kierowca kategorycznie odmówi argumentując bezpieczeństwem pasażerów i własnym narażeniem się na nieprzyjemności? "To %#& #%  @% #@*# a nie człowiek! Niech się los na nim zemści! #@%^@!"

Zasady są łamane wszędzie, w szkole, w pracy, w urzędach, szpitalach, na podwórku, w piaskownicy, nad wodą, w górach, to dlaczego i nie na drodze? Tym bardziej, że okazji jest sporo...
W wielu zakresach moje liberalno-anarchistyczne nastawienie do Świata kłóci się z potrzebą wszechobecnego porządku i przestrzegania zasad- jeśli już takowe są. Z jednej strony dziwią mnie niektóre ograniczenia prędkości na trasie, gdzie wydają mi się bezzasadne, z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że pomysłodawcy biorą poprawkę na naszą buntowniczą naturę. Jeśli statystyczny kierowca widzi ograniczenie do 50 to jedzie 60, jeśli widzi ograniczenie do 90 to jedzie 100. Tak też, konstruowane są owe zakazy. Chcemy, by kierowca jechał 40? To damy ograniczenie do 30. Na tym prostym przykładzie, mam wrażenie, że budowany jest każdy zakaz w Polsce, brana jest pod uwagę ta niesforność owego Polaka i jego wewnętrzny bunt przeciw robieniu tego co każą. "Jesteśmy wolni! Nikt nam nie będzie nic narzucał", a ci o korzeniach solidarnościowych dodadzą, że przecież "walczyli o Wolną Polskę!". A przecież przy łamaniu z góry narzuconych reguł, można poczuć tą niezależność, odkryć w sobie cząstkę superbohatera wznoszącego się ponad obowiązujące zasady..."Patrz, patrz, jedzie przepisowo! cha cha, ale leszcz...tchórz, ciota!"

Ruch drogowy jest świetną alegorią naszego życia: wyścigu, kto lepszy, kto sprytniejszy, kto głośniej, efektowniej i bardziej wbrew zasadom. Stereotypy tj. "Kobieta za kierownicą". Podsumowanie tym zgrabnym zdaniem zachowania "nieudolnego kierowcy" przez przedstawiciela płci, który jest przecież królem "czterech kółek" od urodzenia, brzmi jak najlepszy dowcip. Bo wiadomo...kobieta. Może narażę się swojej płci, ale jeśli bawić się w jakiekolwiek uogólnienia (choć nie jestem tego zwolennikiem), bardziej znaczące jest określenie "mężczyzna za kierownicą". Dlaczego?
Dosyć popularne jest określenie, że samochód jest dla mężczyzny swoistym przedłużeniem jego "męskości". Bo, to właśnie my, przy zakupie auta kierujemy się KM, mimo tego, że drogi po których się poruszamy nie dadzą nam i tak okazji przetestować w pełni możliwości naszego "przyjaciela".

To również my na ogół, czujemy na drodze jakąś chorą rywalizację, by ze świateł wystartować szybciej, zmieniając pas ruchu wcisnąć się komuś przed nos, czy co najlepsze nie dać się wyprzedzić nikomu, przy jednoczesnym osiągnięciu jak najlepszego wyniku wyprzedzanych rywali przez siebie. To wydaje się nie tyle śmieszne, co czasami przykre, zwłaszcza gdy widzi się przyspieszanie samochodu, w momencie gdy jest wyprzedzany. Wykroczenie niewiele różniące się w konsekwencji od przejeżdżania na czerwonym świetle, wyprzedzaniu na pasach czy jechaniu autostradą pod prąd. I co? Kobieta za kierownicą? Nie... Pełen życiowych porażek facet odreagowujący swoje niepowodzenia na drodze, nie dopuszczający do tego, by poniżać go również tam, gdzie czuje się królem. Jakby się czuł, gdyby dał się wyprzedzić? Totalnie poniżony, opluty, zrównany z ziemią, jego korona spadłaby z hukiem, a w uszach nie słyszałby już pracującego na większych obrotach silnika samochodu właśnie go wyprzedzającego, a wyimaginowany, drwiący śmiech konkurencyjnego kierowcy. Nie można sobie pozwolić na taką kompromitację...

Kierowcami możemy się czuć jednak dobrymi, bo mało kto na Świecie, może poszczycić się tak swobodnymi podróżami w ekstremalnych warunkach. Dziury i koleiny nam nie straszne. Jednym wrogiem jest drugi kierowca. Dlatego, każdy wyszukany inwektyw skierowany w stronę innego uczestnika ruchu, krzywe spojrzenie, głośny komentarz wywołany popełnieniem błędów tych- ewidentnych amatorów, tylko nas wzmacnia i utrzymuje nas na pozycji tego najważniejszego i najbardziej doświadczonego na drodze. A za granicą? Tam możemy czuć się Panami, bo przecież nie na takich drogach się jeździło...

piątek, 22 października 2010

"To tylko krok, by granicę przekroczyć..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Wpis ten pojawić się powinien 2 dni temu, bezpośrednio po poznaniu przeze mnie tej przerażającej prawdy. Niestety, nie mogłem, nie byłem w stanie. W momencie, gdy powoli otrząsam się z szoku, moja percepcja wraca do ładu (jeśli kiedykolwiek w tym ładzie była),  znów zaczynam pobierać substancję odżywcze w postaci domowych posiłków, zaczynam mówić ale czuję się jednocześnie kimś innym niż byłem, czuje się jakby dojrzalszy, ostrożniejszy. Moja dotąd (w miarę wyprostowana sylwetka - choć i to przekonanie po stokroć w dzieciństwie było podważane przez wieczne uwagi - "nie garb się!" ) przekształciła się w sylwetkę lekko pochyloną, twarz w podejrzliwą, oczy na w pół przymknięte, zmarszczone czoło i swoiste "zjednoczenie brwi". Każdy niespodziewany szmer, hałas wywołuje we mnie nieprzyjemny dreszcz i poczucie zagrożenia.

W czasie kampanii wyborczej w 2005 roku i przez następne 2 lata rządów "Wielkiej Trójki" słyszeliśmy o "Układzie", o ludziach, którzy stoją ponad prawem, których nie dotyczy żaden kodeks karny. Patrzyłem w telewizor z wielkim przerażeniem i nadzieją, że może partia, której wprawdzie nie do końca ufałem, rozprawi się z tymi co stoją po ciemniej stronie mocy. Społeczeństwo nie było wtajemniczane o kogo może chodzić, jak wielkie zagrożenie nad nami wisi, mieliśmy wierzyć, że ten który wie wszystko (czyt. Prezes) nas obroni. Czasu najwyraźniej zabrakło. W 2007 walka z "Układem" została przerwana (o dziwo na drodze demokratycznych wyborów) - co na szczęście można wytłumaczyć idąc tokiem myślenia sceptyków ustroju demokratycznego (i nie mam tu na myśli tylko Pana JKMa) - "większość rządzi,  a jak wiadomo większość obywateli to idioci". Więc ustrój rządów idiotów - zgrabnie nazwany demokracją opowiedział się za zaprzestaniem ścigania "Układu". Długo nie trzeba było czekać. Nikomu nie trzeba przypominać co stało się 10. kwietnia, a kto jest za to odpowiedzialny przypomina nam Pan Macierewicz, po wielu posiedzeniach komisji, sporach, dywagacjach, polemikach do jakich tam dochodziło. Pan Antoni po kilku dniach bez zbędnych dowodów, nagrań, stenogramów potrafi orzec kto jest winny. To jaka śledcza zagwozdka mu straszna?

Co więc wstrząsnęło mną jeszcze bardziej niż wnioski Pana Macierewicza na temat odpowiedzialności za wypadek/zamach? Otóż nie tak dawno  całą Polskę obiegła informacja na temat zabójstwa byłego wiceministra transportu (PiS - co w tym przypadku nie jest bez znaczenia). Do publicznej wiadomości dość szybko została przekazana wiadomość, że zabójcą okazał się syn. Moja apolityczna refleksja i przedefiniowanie słowa "syn" została jednak przerwana niebywałym komunikatem ze środowiska "Radia Maryja". Mianowicie w "Naszym Dzienniku" mogliśmy przeczytać, że zabójstwo Pana Wróbla 6 miesięcy po katastrofie/zamachu pod Smoleńskiem i na trzy dni przed publikacją przez MAK raportu na temat przyczyn katastrofy nie może być przypadkowe.
W tym momencie zrozumiałem wszystko, z drugiej strony poczułem się głupio, że tak prostolinijnie dotąd patrzyłem na otaczającą mnie rzeczywistość, nie zwracając uwagi na układ.
6 miesięcy po katastrofie i 3 dni przed raportem! Wszystko teraz wydaje się takie jasne. Gdy po tej szokującej informacji, sam zdecydowałem się na dalszą analizę, doszedłem do jeszcze straszniejszych wniosków! Otóż zabójstwo to nie zostało dokonane jedynie pół roku po katastrofie i 3 dni przed publikacją raportu, a 16 dni przed końcem miesiąca i 71 lat po wybuchu II Wojny Światowej, ok. miesiąc przed wyborami samorządowymi i 15 dni po rozpoczęciu roku akademickiego. Te dane w zupełności mi wystarczyły, czułem, że odkryłem prawdę i już nigdy nie dam się zmanipulować. Przerwałem dalsze obliczenia, bo mogłyby mną wstrząsnąć jeszcze bardziej. Po nieprzespanej nocy wywołanej z jednej strony strachem, kto w takim razie będzie następny? z drugiej strony z powodu ekscytacji, że JA już prawdę poznałem.

Następnego dnia zrobiłem jednak coś czego żałuję do dziś, co wywołało we mnie wspominany na samym początku wpisu niepokój i nieufność do wszystkiego co się rusza. Mianowicie. Usiadłem przy biurku i "śledczym tokiem" "Naszego Dziennika" zacząłem interpretować własne życiowe wypadki, zdarzenia. Przeliczałem więc dokładnie lata, miesiące, dni, analizując dokładnie odstępy czasowe między moimi pamiętnymi wydarzeniami w życiu, a wydarzeniami ważnymi w skali Kraju, Świata.
Nie muszę już chyba nikogo uświadamiać, jak straszne dane uzyskałem...

poniedziałek, 4 października 2010

Chwała Bogu, że Bogu dzięki, bo jakby tak nie daj Boże, to niech Bóg broni... czyli trzecie pokolenie JP

Rysunek Andrzeja Mleczki

Janusz Palikot (choć nazwisko to, już w niektórych kręgach brzmi jak najgorszy wulgaryzm, pozwolę sobie na bezwstydne wymienianie go, bez użycia żadnych „zamienników”) oficjalnie zadeklarował odejście z partii PO i rozpoczęcie „własnej działalności”. Na razie, można nazwać to ruchem i to dość dobrze zorganizowanym – jak było widać na wczorajszym kongresie.  Sala pękała w szwach, a sam „bohater” przechwalał się, jak wiele osób było zmuszonych stać na zewnątrz (z powodu tak wielkiego zainteresowania „zlotem”), domniemywam też, iż z nieopisanym podnieceniem, że tak jak i ci w środku, są świadkami tego zrywu- o którym, może nasze dzieci i wnuki dowiedzą się z książki do historii.

Zaczęło się dość ko(s?)micznie. Długo oczekiwany lider zapowiedziany został przez konferansjera- Pana Irenusza Bieleninika- przez co, przynajmniej w moich oczach, ranga całego wydarzenia spadła do poziomu zawodów „Strongman”. Choć na salę nie wszedł Mariusz Pudzianowski, ale zawodnik z innej kategorii wagowej, miałem wrażenie, że wszystko to zalatuje trochę galą KSW. Moje wątpliwości mogła rozwiać oprawa muzyczna, bo nie był to na pewno utwór artystyczny „Dawaj na ring” grupy wokalnej „Pudzian Band”, a… no właśnie…

Janusz Palikot (konsekwentnie- bez cenzury)  wchodził przez szpaler „kibiców”, dziennikarzy i ochrony jak Andrzej Gołota za swoich najlepszych czasów: ze spokojem, skupieniem i pewnością siebie. A co słyszymy w tle? „Odyseja kosmiczna” Hm… Sam czułem się skrępowany - bo nie wypada się drwiąco uśmiechać w momencie, gdy może na moich oczach rośnie znacząca siła polityczna, mająca realny wpływ na funkcjonowanie Państwa. Wytrzymałem, przyjąłem to z należytą powagą, choć z lekką niepewnością, czy nie zobaczę Pana Janusza w hełmie Lorda Vadera…

Na szczęście, z czasem wyglądało to nieco poważniej. Pan Palikot zaczął przemawiać. Przedstawił 15 postulatów, które rzeczywiście są w stanie roboczym,nie obejmują wszystkich sfer życia, na kilometr zieją populizmem, ale coś jest! Słysząc te hasła, mieliśmy wrażenie również, że gdzieś już je słyszeliśmy- jednomandatowe okręgi wyborcze, koniec z subwencjonowaniem partii politycznych z budżetu Państwa, likwidacja Senatu, redukcja liczby posłów do „300”. Czy też mrugnięcie okiem do feministek: parytety i szeroko rozumiane równouprawnienie kobiet, i bonus: refundowanie metody In-vitro. Wszystko brzmi naprawdę dobrze. Do tego oddzielenie Kościoła od Państwa. Co patrząc na statystyki mówiące o tym,jak bardzo katolickim państwem jesteśmy, mogłoby się wydawać politycznym samobójstwem, dziś wydaje się już jednym z najlepiej sprzedających się haseł – pod którym, mimo demagogicznej aury również się z chęcią podpiszę. Aż wreszcie hasło, które było swoistą „wisienką”, a mianowicie 1% budżetu na kulturę- kosztem armii-przy subtelnym wyjaśnieniu, iż mimo dużych dotychczasowych nakładów Państwa na armię- ta nigdy nas nie obroniła… co innego kultura. Bez krzty sarkazmu - fajne i chwytliwe.

Następnie do głosu mogła przejść loża VIPów w składzie: Ryszard Kalisz, Magdalena Środa, Manuela Gretkowska, Kazimierz Kutz. Pierwsze wystąpienie, owszem było dziwne i nie tylko z powodu sztucznej ekspresji i ekscytacji Pana Kalisza, ale przez podpisywanie się pod postulatami człowieka, który sam je od lat negował. Kolejne wystąpienia były spokojniejsze. Sentencja Pani Gretkowskiej na temat metaforycznej ucieczki Polaków z obecnej Polski…na Kongres, zabrzmiała dość zgrabnie, a przytyki VIPów skierowane w stronę Pana Jarosława K. zaakcentowały, to z czym „Nowoczesna Polska” nie chce mieć nic wspólnego, co swoją drogą powinno zadziałać na mnie, jak „miód na serce”. Niestety. Mój wrodzony sceptycyzm każe mi również wątpić w to, na jak długo ten entuzjazm „ruchowi” wystarczy,jak długo ten „owoc” będzie dojrzały, jak te wszystkie hasła będą miały wpływ na państwo. Bo nawet największy entuzjasta tego ruchu, nie wróży mu zwycięstwa w przyszłych wyborach parlamentarnych. Choćby dlatego, że z podobnymi sztandarami szła już swojego czasu „Partia Kobiet” – fakt sama nazwa nie zachęcała (i nie mówię tego z powodu jakichś szowinistycznych uprzedzeń wobec płci pięknej), partia mająca już w samej nazwie identyfikację z jedną grupą, nie zachęca do głębszej analizy grupy już w samej nazwie pominięte.

Tu (w ruchu "Nowoczesna Polska"), mamy za to charyzmatycznego lidera, który często poglądy ma rozsądne, ale specyficzny i odpychający sposób ich eksponowania może wielu odstraszać, dlatego też Pan Palikot kojarzony jest ze „świńskim ryjem”, „sztucznym penisem”, piciem alkoholu w miejscu publicznym i agresywnym językiem. Zaufanie dość kruche... Pewny elektorat? Hm… z powodu antyklerykalizmu, „skubnie” coś z lewicy i z oczywistych względów z partii rządzącej. Ryzykowne byłoby stwierdzenie, że „kibic” PiS-u zmieni tak radykalnie barwy. Więc już dziś, partia Jarosława Kaczyńskiego może czuć się lekkim zwycięzcą całego tego zamieszania. Co robi więc gnuśna partia PO by osłabić doganiającego rywala? wykorzystując szczere wyznanie Jarosława Kaczyńskiego, iż był/jest/ „na proszkach” z premedytacją rozpoczyna  ostrą walkę z "dilerami dopalaczy”. 
Wstyd Platformo! Wstyd, Skandal i Chamstwo! (sic!)


sobota, 25 września 2010

No ale ze mną się nie napijesz?

http://gedzior84.wordpress.com/komiksy/

Czy przy okazji dyscyplinarnego wyłączenia z kadry Reprezentacji Polski- Sławomira Peszki i Macieja Iwańskiego, zamierzam wylać swój kubeł pomyj na polskich piłkarzy? Powinienem metaforycznie kopać leżących i włączyć się do okrzyków:„patałachy, w dodatku skończone pijaki!”? Kusząca propozycja, ale wpis byłby niepoważnie krótki.

Pisząc kiedyś o polskich kibicach, siedzących przed telewizorem, z cwaniackim wyrazem twarzy i błyskiem w oku, potrafiących ocenić każdą sytuację na boisku, wytykając boiskowe błędy tym, którzy śmią nazywać się profesjonalistami, zapomniałem o ważnym elemencie stereotypowego „prawdziwego (telewizyjnego) kibica”. Otóż, z pewnością krzywdząca karykatura, tegoż kibica przedstawiana jest w sposób następujący:  osobnik najczęściej płci męskiej, w przepoconym białym podkoszulku (bez rękawków), siedzącym  na fotelu ok. 2 m. od TV z dolnymi kończynami rozłożonymi na dowolnym meblu (znajdującym się w pobliżu), kurczowo trzymający puszkę/butelkę piwa w kończynie (dla odmiany) górnej, porywający się (lub nie- w zależności od stopnia wysportowania) z wspomnianego fotela w gorących/spornych/kontrowersyjnych meczowych sytuacjach. Trzymając się tego stereotypu, okrzyk takiego oto panicza „patałach, pijak” brzmi dość groteskowo. Dlaczego zaczynam od takiego mylnego i stereotypowego wizerunku kibica (zwłaszcza, gdy sam należę do tej grupy, a wyglądam nieco inaczej)? Bo łatwiej mi na takim oto przykładzie przedstawić to, o czym zwykło się mówić – hipokryzja.

Owszem, nie mamy w ostatnich latach większych osiągnięć piłkarskich.
a) Piłkarze mogą być zdeprymowani całą tą sytuacją i mogą pić ze smutku.
b) Drugą możliwością, może być trening alternatywny polegający na wyluzowaniu się (w czym alkohol, może okazać się pomocny).
c) Trzecia możliwość to picie, aby zapomnieć o poprzednim wyniku, by zacząć zapisywać kartę historii od nowa (wódka jako swoista gruba kreska).
d) Czwarta możliwość to zwyczajna pomyłka w sklepie sztabu w trakcie zaopatrzenia drużyny w płyny na czas zgrupowania.
e) Piąta możliwość, to próba podwyższenia sobie trudów treningu (nieraz słyszymy o sportowcach trenujących na większych wysokościach,  gdzie zawartość tlenu w powietrzu jest mniejsza, przez co wydolność organizmu również). Polscy piłkarze wychodzą z założenia: „jeśli po spożyciu sobie jako-tako radzimy, na trzeźwo poradzimy sobie jeszcze lepiej, ale jeszcze nie dziś, dziś sobie jeszcze utrudnimy, ale od jutra Panowie…!”
Możliwości jest wiele, dlatego  nie ma większego sensu ich wszystkich wymieniać. Z tego powodu, wierny kibic (który też często staje się ofiarą krzywdzących stereotypów) powinien ze zrozumieniem podchodzić do innych (zwłaszcza, gdy nie zna powodów, kontekstu, ewentualnie taktyki reprezentacji). Do Euro 2012 jeszcze prawie 2 lata, więc czas na opanowanie treningu mamy - ewentualnie na jego zmianę (czego byłbym większym zwolennikiem). A co mówi Pan Sławomir po decyzji odsunięcia go od zaszczytu reprezentowania kraju? – „jakoś to przeżyję…”, tłumacząc się przy okazji spożyciem zaledwie jednego piwa. Postęp w poczuciu winy wbrew pozorom nastąpił. Bo jeszcze nie tak dawno widzieliśmy przechadzającą się po korytarzach sejmowych [dość niekontrolowanym krokiem] Panią Kruk, która nie dała sobie wmówić, że jest pod wpływem alkoholu, zarazem z dumą oświadczając, iż „umie coś tam, coś tam”.

To co oburza nas wszystkich w kadrze, nie oburza nas już tak bardzo na: naszym osiedlu, naszym mieście, w kraju naszym umęczonym. Bo nawet gdy Polska kiwać się, kołysać, bujać ze Wschodu na Zachód ze „zmęczenia” zacznie, zapytamy retorycznie, niewyraźnie„ale o co chodzi?”. A nikt nie pofatyguje się już nam odpowiedzieć, bo najwyraźniej może nas nie zrozumieć.
O mentalność tu chodzi. Bo szacunek wśród kolegów w gimnazjum zdobywa się ilością wypijanego alkoholu. Najlepszy interes załatwia się przy czymś mocniejszym, a każde spotkanie towarzyskie, biznesowe, może okazać się dziwne, gdy brakuje tego niezbędnego elementu.  Urodziny, imieniny, rocznica, zjazd, wesele, poprawiny, stypa, święta, dzień matki, dzień ojca, dzień dziadka, dzień stryja, dzień zięcia, Nowy rok, Stary rok… Na zdrowie!

-Zaraz, zaraz, Abstynent? Kto?
–No, nie piję
-Haha nie żartuj, nalejcie mu
-Ale…ja naprawdę, nie piję

…zaległa cisza…

środa, 22 września 2010

"Boże, myślę że mogę nazwać to modlitwą... "

Rysunek Andrzeja Mleczki

W XXI-wiecznym, zepsutym Świecie, gdzie prym wiedzie zgniła Zachodnia Europa, próżne Stany Zjednoczone- gdzie już niedługo „wierzący” będzie synonimem człowieka „niedouczonego” i „zacofanego”, w Środkowej Europie leży kraj zupełnie inny- POLSKA. Może i odstaje od krajów wysokorozwiniętych- infrastrukturą, stanem gospodarki, ale wygrywa w najważniejszym aspekcie. Nikt, tak jak on- nie jest religijny, nikt tak jak on- nie kocha Boga i nikt jak on-potrafi to jeszcze pokazać.

Fakt, krzyża pod Pałacem już nie ma, został przeniesiony (tfu! usunięty), ale nie od dziś wiadomo, że nawet w tak religijnym kraju, są Ci, którzy stoją po ciemnej stronie mocy. Na szczęście, z identyfikacją tych „złych”, problemu nie ma- wystarczy poprosić o okazania legitymacji partyjnej. Ci, którzy nie identyfikują się z żadną partią, a nie noszą przy sobie zdjęcia Jarosława Kaczyńskiego są w gronie podejrzanych. Skupmy się jednak na tych, którzy walczą o nasz wizerunek „Prawdziwego Polaka”. Ci „Prawdziwi Polacy”, stali wiele dni i nocy, by bronić krzyża. Wiele z tych osób, była bezrefleksyjnie niesiona falą ruchu i nie do końca potrafiła,już rozsądnie wyjaśnić, po co tak w ogóle „czuwa”. Jedno jest pewne- czuli, że właśnie tam jest Polska. Poczucie Polskości było zasilane, odwiedzinami tego „Największego Polaka”, u którego w żyłach płynie najbardziej „biało-czerwona krew” – Jarosława Kaczyńskiego. Patrząc na ten „akt” ocierający się o mistycyzm, można by mieć wiele skojarzeń. Skrajnie różnych - w zależności oczywiście od poziomu Polskości obserwatora. Ten, co Polakiem nie jest, lub ma z nim mało wspólnego, patrzy najprawdopodobniej na „akt” ze wstydem, zażenowaniem, trochę strachem, ewentualnie z wielkim niezrozumieniem w oczach. Ci co Polakami są, patrzą na to wszystko z dumą i wzruszeniem. 

Niestety krzyża,już nie ma. Jest w kaplicy, ale to tak jakby go nie było! Bo Prawdziwi Polacy modlą się po to, by widzieli to wszyscy, przy krzyżu, który nie jest jakiś- ukryty! trzeba głośno, z „groźnym przytupem”, z zaciśniętą pięścią na wypadek, gdyby ktoś chciał ich uspokoić.

Sytuacja stała się więc dramatyczna, należy przejść do planu B. Postawić swoje krzyże. Modlić się do kamer! Krzyczeć wniebogłosy! Bo, może jeśli Bóg nie słyszy co się dzieje, to może zobaczy w telewizji. Oby nie w TVN! Bo oni przekręcą! i Bóg nie zobaczy prawdy! zostanie najzwyczajniej zmanipulowany. I dalej! Do przodu! Rozdawać: krzyżyki, figurki, obrazki i pokazywać się wszędzie! Bo partyjny front (ten Polski rzecz jasna!) też przechodzi do ofensywy. Podpala pochodnie, robi miny, które są zestawieniem grymasu żałoby i nienawiści do tych, którzy w tego typu marszu udziału nie biorą.

Dziś słychać również o trzecim froncie, który rzekomo odcina się od dwóch pozostałych, ale również z POLSKĄ i BOGIEM na ustach maszeruje w sprawie i tak jak, i w poprzednim wypadku, z boską aurą w tle. Mianowicie rodzi się pomysł, by Jezusa okrzyknąć Królem Polski. Wtem byłby on tylko nasz! Co więcej Komorowski (bo Prezydentem to jak wiadomo nie jest) byłby drugi w Państwie. Choć zachodzi pewna sprzeczność w statusie środowiska walczącego o nową hierarchię Państwa, bo Jezus jednak był Żydem (to jak? Jest taki jak Ci z TVN i GW?) - Śliska sprawa, ale wybaczymy mu, z nadzieją, że już będzie nam wierny. Hm jeszcze Matka Boska (tfu! Matki Boskie), Gdy już Jezus będzie Królem może łatwiej będzie przekonać Matkę Boską Fatimską, Matkę Boską z Gwadelupy i Medjugorie, by jednak przyjęły nasze obywatelstwo i zmusić, by przy Zgromadzeniu Narodowym stwierdziły, że zawsze czuły się Polkami.

(wpis nie miał na celu obrażać niczyich uczuć religijnych, a jedynie zaakcentować [politeistyczny,próżny, sekciarski) kierunek, w jakim zmierza religia katolicka w naszym - polskim wymiarze)

niedziela, 5 września 2010

Divide et impera!

Rysunek Andrzeja Mleczki
Przestaliśmy już śledzić minutę po minucie „wojnę krzyżową”, ale czy mogliśmy cieszyć się spokojem dłużej niż kilka dni? Nie, a to dlatego, iż mamy kolejną ważną rocznicę- a jak wiadomo, u nas, rocznice (a zwłaszcza te pozytywne) są powodem do kolejnych podziałów. Dziwne? Nie, POLSKIE.

Gdy awantura pod krzyżem wydawała się zaogniona, ale jeszcze z możliwością zaognienia jej jeszcze bardziej, pojawił się Pan Jarosław. Pokazując dzielnym obrońcom (nie tylko samego krzyża, ale jak się dowiadujemy od „Pani Joanny” obrońców Jezusa), że robią „dobrą robotę”. W towarzystwie ochrony złożył ON wieniec pod Pałacem. Uczczenia brata w tym żadnego, bo ani to miejsce śmierci, ani miejsce pochówku, ale odpowiedni sygnał został wysłany. Rzeczy tam działy się absurdalne, więc i pisać o tym sensu już nie ma. Żyjmy dniem dzisiejszym -  a dzisiaj „sprawa krzyża” zeszła na drugi plan, na rzecz 30. rocznicy wydarzeń sierpniowych.

„Solidarność”- stworzyliśmy „krajowy produkt” – nie na sprzedaż, ale coś, na co reszta Europy może patrzeć z uznaniem i z nutką zazdrości. Kolejny raz, niestety pokazujemy, że łatwiej nam coś zbezcześcić, niż utrzymać w chwale i należytym porządku. Związkowe obchody, zaczęły się przyzwoicie- zaproszenie dostał Prezydent RP, Premier, ale dostał je również Pan Jarosław…zasług w strajku żadnych – nie szkodzi, był w zastępstwie brata. I zaczęło się. Na uroczystość wkracza wspomniany wódz, znów w tle, mdlejące kobiety, chóralne okrzyki: „Jarek! Jarek!”, „Tu jest Polska!”, „Jeszcze Polska nie zginęła…” „Sto lat, sto lat!” itp. Wszystko to wygląda, o tyle groteskowo, co głęboko zastanawiająco- kim tak naprawdę jest Pan Jarosław?- z powodu wieku, nie mogłem być choćby pośrednim świadkiem tych wydarzeń, więc pomyślałem, że może dziś zostanę uświadomiony, iż takie przywitanie (aktualnie zwykłego posła na Sejm RP) zwiastuje ukazanie ukrywanej do tej pory prawdy- co najmniej takiej, że to Pan Jarosław obalił komunę, zasłużył się nie tylko w walce dla „Solidarności” ale dla „Wolnej Polski”, miał związek ze zburzeniem „Muru Berlińskiego” i z rozpadem ZSRR, wyborem Karola Wojtyły na Papieża i wielu innych wydarzeń w ostatnim 50-leciu. Usiadłem więc przed telewizorem, z jeszcze większym podekscytowaniem, że będę uraczony dziś, nie tylko rocznicową imprezą ale sporym kawałkiem naszej historii.  Z uwagą obserwowałem Pana Śniadka, który również wyglądał na dumnego i „podnieconego” całym tym spotkaniem. Zastanawiając się nad kolejnym biegiem wydarzeń, dochodziłem do wniosku, że wygląda na to, że właśnie tych dwóch, wspomnianych przeze mnie Panów odgrywało 30 Lat temu wiodące role, stąd dziś u nich takie „poruszenie”. Zaczynają się wystąpienia – Pan Prezydent – (zwany przez większą część zgromadzonych tam osób, po prostu Komorowskim) przemawiał w „swoim stylu”, z lekkim powiewem „kościelnego kazania” w głosie. Ja jednak wciąż miałem poczucie, że ten najważniejszy jeszcze czeka na swój głos. Pan Premier Tusk? Skądże znowu. Ten został wygwizdany, "wybuczany", poniżony…Kto szanowałby Premiera RP?!  Swoją drogą- ten punkt savoir vivre w stosunku do zaproszonego przez siebie gościa musiał mi najzwyczajniej umknąć…ale spróbuję to nadrobić. Pan Premier musiał się pogodzić, z poczuciem, że nie jest tu najmilej widzianym gościem – mimo, iż zaproszenie dostał. Ale to, na co cała sala czekała, w końcu się stało. Pan Jarosław Kaczyński w swoim stylu, dostojnym i wyważonym krokiem idzie w kierunku mównicy. Miałem nieodparte wrażenie, że serce zabiło szybciej nie tylko mi przed telewizorem, ale dreszcz emocji przeszedł po najbardziej „znieczulonym” wcześniejszymi toastami (na cześć Solidarności rzecz jasna) związkowcu. Prezes nie szedł długo, ale miałem poczucie, że trwa to wieczność. Pani Szczypińska, która delektowała się każdą sekundą, każdym spojrzeniem, każdym ruchem najmniejszej części wzorowo wykrojonego  garnituru Pana Prezesa, wyglądała już inaczej niż zawsze. Nieopisany blask bił z oczu, a twarz sprawiała wrażenie rozpromienionej. Jakby miała poczucie, że przeżywa coś, czego do opisania nie wystarczą słowa, a nawet subtelne wzdychania.

Nagle, koniec. Pan Jarosław stanął, wyprostowany jak zawsze, głowa podniesiona wysoko, ręce swobodnie zarysowujące nienaganną sylwetkę i ta twarz…twarz nie skażona choć jednym niekontrolowanym „drgnięciem” nerwu, jakby panował nad każdą synapsą, każdym impulsem. Każdy w tym momencie czekał na pierwsze słowa, na cokolwiek, choćby przełknięcie śliny prezesa, które za pomocą blisko rozstawionych mikrofonów wypełni dźwiękiem całą salę.  Pozorna cisza była momentami zakłócana szeptami-„Tu jest Polska” „Mąż…stanu”. Nic jednak nie zakłócało przemowy. Prezes mówił, mówił, a ja słyszę…i uczę się historii na nowo, czuje się coraz gorzej, manipulowany przez lata, bezlitośnie oszukiwany przez ludzi, których szanowałem. Miałem poczucie, że choć jedno potwierdzenie słów prezesa, przez osobę trzecią, spowodowałoby kompletną reorganizację mojej dotychczasowej hierarchii wartości, patrzę więc- Pani Szczypińska wraz z Panem Kuchcińskim patrzą z uznaniem i wielką dumą na prezesa, ale nie mogłem dostrzec w ich wyrazie twarzy kategorycznego potwierdzenia słów, ich wyraz uznania przyćmiewał wszystko inne.  Moje samopoczucie było coraz gorsze. Znów nie wiedziałem gdzie jest Polska…spojrzałem na Pana Premiera Mazowieckiego i zauważyłem, że są ludzie niewierzący w to co się dzieje…

Kolejne wystąpienie. Pani Krzywonos, mój letargiczny stan nie pozwalał mi na interpretowanie padanych później słów, słyszałem krzyki, widziałem wszechobecne zdenerwowanie. Pani Henryka, mówiła o zakłamywaniu przeszłości…z czego Pani Jolanta pogardliwie się śmiała, w czym wtórował jej Pan Kuchciński. Pan Jarosław…ten sam, co przed minutami…to samo spojrzenie, ten sam wyraz twarzy, ta sama mina. Znów zaczął się szum, szmer i wszechobecne poczucie nienawiści wypełniło salę. Wyłączam telewizor.
Ostatni rzut oka…ostatni kadr…flaga…
”SOLIDARNOŚĆ”

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

"Pierwsze kroki - "Bismillah", Przyszłość tylko „inshallah”, co chwila "Allahu Akbar" Kierunek życia wyznacza Al-Kibla..." نشيد وطني ليبي

http://www.atheistnexus.org/
Czy trudno wyobrazić sobie Świat bez religii? Wydaje się to być ściśle związane z indywidualnymi możliwościami każdego z nas. Ale to wyzwanie, może okazać się trudne również dla tych, którzy wyobrazić sobie są w stanie wszystko. Dlaczego? Religia stała się narzędziem idealnym, czymś przy pomocy czego można walczyć, bronić, jednocześnie zamykając przeciwnikom usta, za pomocą knebla z subtelnym napisałem „szanuj moje uczucia religijne”. Czy religia jest wykorzystywana? Bez wątpienia. W dodatku doszliśmy w tym do perfekcji. Potrafimy walczyć w jej imię, przy okazji wywalczając inne korzyści. Moralne? Ależ tak! Robimy to dla Boga! 

Sam mój wstęp zalatuje anty-teizmem, więc przejdę od razu do sedna- a mianowicie – ISLAM. Druga religia na Świecie z wielkimi ambicjami, by stać się tą pierwszą.Więc wyścig o najwyższe miejsce na podium trwa. Bo jak wiemy My- Chrześcijanie, tak szybko się nie poddamy. Choć nasz chrzest jest swoistym rodzajem zaklepania „nowego człowieka” to powoli przestaje nam to wystarczać, by czuć się bezpiecznie z tytułem lidera. ISLAM już od jakiegoś czasu rozpoczął ekspansję na szeroką skalę.  W dodatku wkracza na chrześcijański grunt. I tu, zaczyna się nieciekawie. Bo o ile My jesteśmy tu, a oni tam, to wszystko jeszcze jest jakoś do przełknięcia, gorzej jeśli oni zaczynają być tu, a my nie możemy być tam. Musimy więc wybrać – zaciskać zęby, czy już pięści? „Chrześcijańskie pięści” rzecz jasna. Bo o dialogu nie może być przecież mowy! My mamy Boga, a oni Allaha, więc między nami zgody nie będzie! Dobrze, byłoby na chwile usiąść, wziąć łyk wody, policzyć do dziesięciu i pomyśleć, że może to o tego samego Boga nam chodzi. Może tak bardzo się nie różnimy…- To ta optymistyczna wersja, czas na tę drugą: Jak obie religie postrzegają tolerancję. W Koranie mamy wyraźne uwagi, że to Islam jest jedyną religią, a ten kto jej nie wyznaje, jest kimś na równi z "niewierzącym". Więc chrześcijanie w kulturze muzułmańskiej nie mają czego szukać – chyba, że pokornego „nawrócenia”. A co z sytuacją odwrotną? Statystyki mówią, że za ok. 40 lat 20% Europejczyków będą stanowić Muzułmanie. Hm ciekawa perspektywa z punktu widzenia skrajnego katolika, bojącego się o własną chrześcijańską kulturę, która wydawała się głęboko zakorzeniona na Starym Kontynencie. Dziś rodzi się gorąca dyskusja na temat Meczetów i ich sytuowania w miastach, gdzie ilość wcześniej wspomnianej (jeszcze-) mniejszości religijnej nie przekracza kilku %. OK osobiście nie miałbym nic przeciwko. Jestem jak najbardziej ZA. Nie kojarzę tej religii jedynie z ekstremistami, atakami na WTC, szyickim prawem wobec kobiet, ale jest „jedno ALE”. Jedziemy do Teheranu i stawiamy swój kościół hm? Mogą zacząć się problemy?

To jedynie metafora, bo osobiście mam sceptyczne podejście do budowania tysięcy kościołów, gdzie tylko znajdzie się odrobina przestrzeni.
Na granicę absurdu nie trzeba było długo czekać- mianowicie pomysł wybudowania Meczetu w pobliżu „Strefy Zero” w Nowym Jorku. Brzmi prowokacyjnie? Trochę…Wyraźny sprzeciw może okazać się kolejnym dyskryminowaniem religii Islamu przez środowiska chrześcijańskie, a to bardzo nieładnie. Te religijne przepychanki są wpisane w naszą naturę, więc nie należy się spodziewać, że to kiedyś minie. 

Może gdyby każdy nazywałaby się przede wszystkim CZŁOWIEKIEM, a nie WYZNAWCĄ danej religii, kierował się rozumiem i zwykłymi zasadami moralnymi, a  nie religijnymi dogmatami Świat wyglądałby lepiej?
 ALLAHU AKBAR!