czwartek, 22 lipca 2010

"Możecie już wszystko mówić, obiecywać, przyrzekać..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Ok. 100 dni po katastrofie. Chyba największy optymista nie przypuszczał, że do tego czasu „sprawa” zostanie w pełni wyjaśniona. Pytanie czy największy pesymista spodziewał się tego, co dziś nazywamy rzeczywistością…

Zacznijmy od reakcji samego społeczeństwa. To do czego się już przyzwyczailiśmy to dwa obozy i tak mamy dziś. Po jednej stronie stoją ci, którzy chwalą działania Rządu w sprawie „wyjaśniania katastrofy” przyklaskując każdemu posunięciu/nie posunięciu w śledztwie i z drugiej strony tych, którzy krytykują wszystko, to co partia zwana „rządzącą” stara się w tej kwestii ustalić. Problem tkwi jednak w tym, że i jedna i druga strona niewiele o samym śledztwie wie. Niestety ale ta sprawa ukazuje nam (kolejny raz zresztą) naszą „polska ekspercką naturę” – to nie ważne, że niewiele danych mamy, w sumie jakby się zastanowić to nie wiemy prawie nic. Nie szkodzi! Ocenić możemy! A czemu by nie?! Przeciętny Polak, który nie ma dostępu do dokumentów zebranych w czasie śledztwa– wie tyle:
- Pod Smoleńskiem spadł „biało-czerwony” samolot (choć są ci, którzy upierają się, że było to w Katyniu)
- śmierć, wywołaną ogólnymi obrażeniami ciała poniosło 96 osób – (w tym są ci, którzy upierają się, że co najmniej jedna osoba „poległa” i to w sposób męczeński)
- wszyscy „zginęli na miejscu” – (choć są ci, którzy uważają, że jedna osoba wstała, chodziła po lesie, po czym została bestialsko zabita przez czyhających Rosjan)
- załoga rozmawiała między sobą jak i z wieżą kontrolną, nastąpiła również wymiana kilku zdań z załogą wcześniej lądującego Ił-a
- są przypuszczenia, iż pasażerowie również ze sobą rozmawiali – choć stenogramów nie znamy
- była mgła (choć są tacy, którzy twierdzą, że to nie była zwykła mgła i z meteorologią nie miała wiele wspólnego)
- sprawa jest wyjaśniana/ ew. następują działania mające na celu niedopuszczenie do wyjaśnienia sprawy
- niektórzy przypuszczają błąd pilota, są również ci, którzy wiedzą jak powinien się zachować…

Jakby nie było dla większości społeczeństwa to wystarczy do wyciągnięcia wniosków. Więc z wyżej wymienionych faktów każdy Polak, po chwili zastanowienia, robiąc inteligentny wyraz twarzy, mający przypominać grymas wykwalifikowanego śledczego, będącego na etapie wyjaśniania najważniejszej sprawy w swojej zawodowej karierze - przemawia (przed audytorium w składzie: córka, brat, teściowa, żona, teść, sąsiadka, pies): „Niewinni są…Winni są… Sprawę zaniedbali…A ci…., nie zaniedbaliby, gdyby Ci poprzedni pozwoliliby ją zaniedbać komuś innemu…" i koniec tematu! - „moja jest tylko racja, a nawet jak jest Twoja, to moja jest mojsza niż twojsza”. Basta! Jeśli w  składzie słuchaczy znajdzie się jakiś przeciwnik, który nie tylko ma inną wizję ale ma odwagę stanąć naprzeciw tej, która została wygłoszona, zaczyna sam przemawiać…i tak to- teść krzywo patrzy na zięcia, córka na brata, sąsiadka na gospodarza a pies, który w całej tej dyskusji najbardziej panował nad swoimi emocjami zaczyna szczekać. Taki to merytoryczny dyskurs…

Fachowców mamy sporo…dziś już nawet wiemy, że mamy kilku doświadczonych pilotów – którzy brak posiadania odpowiednich licencji tłumaczą  przypadkiem, ewentualnie brakiem czasu.

Chciałoby się czasami włączyć telewizor i choć raz posłuchać jakiejś wyważonej wypowiedzi polityka, który na chwilę spróbuje ostudzić emocje ludu. Jednak słyszymy Panów: Palikota, Kurskiego, Brudzińskiego, Kutza i oczywiście Prezesa - który jako jedyny wie co tak na prawdę znaczy "imperatyw moralny".
Więc polityczna gra „Katastrofą smoleńską” ciąg dalszy…

czwartek, 15 lipca 2010

„W tamtą grudniową noc królowie trzej przyszli i nic nie znaleźli…”?

Rysunek Andrzeja Mleczki

Faktem jest, że zaufanie do Kościoła Katolickiego nawet w tak katolickim kraju jak Polska spada. Powodów jest co najmniej kilka, ale by nie „tworzyć” tematu: „Sanctam Ecclesiam Catholicam II” warto byłoby skupić się na sprawie znacznie ważniejszej - a mianowicie na samej wierze w Boga i to bez względu na to jak Go sobie będziemy nazywać lub niewiary w kogokolwiek, kto siedziałby gdzieś na górze i trzymał za wszystkie sznurki. Z pojęciem „ateizm” spotykamy się coraz częściej, chociażby dlatego, iż dziś łatwiej ten „nurt” epatować.

Wychodząc z założenia, że wiara w Boga (kogoś, kto dał początek wszystkiemu) jest stanem pierwotnym i sytuacją wyjściową (bo dziś w Polsce raczej nikt nie ma w rodzinie głęboko zakorzenionej kultury ateistycznej)  i religii uczy się od wczesnych lat szkolnych, należy zastanowić się co powoduje zmianę postawy danej jednostki. Całkiem prawdopodobny jest paradoksalnie wpływ religii na to, by od Boga się oddalać. Począwszy od poszczególnych jej dogmatów, skończywszy na samym przedstawieniu Boga jako „istoty” skorej do kar i zemsty (z czym mamy głównie do czynienia w opisach Stwórcy ze Starego Testamentu). Kolejnym powodem może być nauka teologii wraz z indywidualną, dociekliwą analizą wszelkich twierdzeń i próbą znalezienia racjonalnych wyjaśnień. Ateizm może być również swoistym rodzajem buntu, który ociera się o nihilizm. Fakt, faktem nikt już nie wstydzi się ateizmu, a wręcz przeciwnie, przyznaje się do niego z dumą. Samo pojęcie nabrało też innego wymiaru – zaczyna być synonimem dojrzałości, wiedzy, odwagi, racjonalnego myślenia, a wręcz poczucia siły, o której pojęcia nie mają – ci słabi wierzący– potrzebujący KOGOŚ (czyt. Boga), kto będzie ich wspierał. Nie da się ukryć jednak, że tak, jak wśród samych wierzących jest wiele osób, nie do końca rozumiejących Boga, tak i wśród ateistów są również ci, którzy nie do końca potrafią wytłumaczyć swoje stanowisko. Wszelkie filozoficzne dyskusje pomiędzy jedną, a drugą stroną są pełne argumentów, twierdzeń i zarzutów, rozmowa bywa często zażarta, ale tylko, gdy czas na uzasadnienie błędnego myślenia „przeciwnika”. Problem zaczyna się, gdy strona musi podać argumenty - nie PRZECIW odmiennemu stanowisku, ale – te opowiadające się ZA swoim. Tych bez względu na położenie jest mniej. Trudno dowieść, że Bóg istnieje jak to, że Boga nie ma, stąd też tak duża fala agnostyków.

Idąc tokiem „zakładu Pascala” [względnie lepiej nastawiać się na istnienie Boga, bo wtedy ryzykujemy niewiele, bowiem jeśli okaże się, że mamy rację, to zyskamy wieczne istnienie i szczęście. Stąd też należy żyć tak, jakby Bóg istniał, ponieważ postawa ta jest zyskowniejsza niż niewiara] można byłoby podchodzić do samej wiary trywialnie, interesownie i co najmniej instrumentalnie, ale czy taka wiara będzie miała jakikolwiek sens? Tak czy owak, wszystko winno „obracać się” wokół podstawowych zasad moralnych, a niekoniecznie aksjologii katolickiej.  Jednym z głównych zarzutów przeciwników szeroko rozumianego ateizmu jest to, że najwięksi zbrodniarze w historii, to właśnie ateiści – zakładając, iż ateista z gruntu jest nie tylko oponentem poglądu na temat istnienia Boga, ale również wszelkich zasad moralnych. Jest to argument ryzykowny, chociażby ze względu na analizę czynów i zabójstw popełnianych w imię Boga.

Polemika w kraju, gdzie ok. 95% obywateli uważa się za katolików, którzy w dodatku traktowani są trochę z przymrużeniem oka, ponieważ większość z nich celem samym w sobie uważa bezrefleksyjne uczestniczenie w nabożeństwach (w kraju, w którym samo określenie „Polak-katolik” ma coraz bardziej pejoratywny wydźwięk) wydawałyby się z pozoru trudna. Zastanawiająca, a zarazem pocieszająca jest jednak popularność swojego czasu takich pozycji jak „Bóg urojony” Richarda Dawkinsa. Zainteresowanie książką o kontrowersyjnym tytule nie tłumaczyłbym jednak naszym fałszem wobec wieloletniej tradycji, tylko dociekliwością  a może nawet otwartością na inne poglądy- bo przecież sam zakup książki nie jest procesem pogłębiania czy manifestacji swojego ateizmu. Jest sygnałem, że kwesta wiary w Boga jest dla nas tematem ważniejszym, niż wiadomości rodem ze stron typu "pudelek.pl". Sam fakt popularności pozycji filozoficznych w księgarniach, bibliotekach każe nam domniemywać, że  może nasze zamknięcie na inne poglądy i podążanie za tłumem staje się jedynie stereotypowe i ma coraz mniej wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością.

Dyskusje na temat wiary są naładowane emocjonalnie (nie mniej niż polityka) więc często gubi się gdzieś spokój i otwartość na poglądy drugiego, ale sam fakt coraz częstszych dyskusji na temat Boga i wysłuchania innego wyobrażenia/nie wyobrażenia sobie Stwórcy niewątpliwie cieszy...


poniedziałek, 12 lipca 2010

"Uśmiechy i kreacje, dużo fałszu i pozorów, karmią wyobraźnie ludzi sprzed telewizorów"

Rysunek Andrzeja Mleczki

Można odetchnąć z ulgą…koniec kampanii prezydenckiej. Instytuty Badań Opinii Publicznych niejako zrehabilitowały się w kontekście wyników II tury. No i jaki by ten zwycięzca nie był - mamy Prezydenta. Odpoczniemy od obietnic, które w końcowej fazie kampanii brzmiały już nieprzyzwoicie, a kandydaci pozapominali i o swoich ewentualnych przywilejach i o możliwości budżetowych Państwa, lub po prostu kierowali się dewizą Pana Jacka Kurskiego – „ciemny lud to kupi”.

Choć sama kampania była w tym roku dość specyficzna i krótka, potrafiła szybko zmęczyć – wbrew pozorom nie samych startujących, a wyborców. Stacje telewizyjne nie nadążały z transmisją kolejnych wieców wyborczych. A końcowa faza wymagała wyciągnięcia cięższych dział. Bo przekroczeniem pewnych granic można nazwać odwiedziny jednego z kandydatów u rodziny Blidów, z drugiej strony przypominanie o tragedii pod Smoleńskiem i „granie” służbą zdrowia. Fakt, mogło być gorzej – dlatego należy pocieszać się tym, że to co nazywamy polityką jeszcze nie do końca się zepsuło. Jakiś niesmak jednak jest. Przykre jest to jak bardzo podzielony jest Naród. Otóż w Państwie, gdzie około połowa społeczeństwa, uważa, że głosować nie należy – „bo to nic nie zmieni” jednocześnie uważając słowa „polityk” – „złodziej” za synonimy, są grupy osób „kipiące” z nienawiści do osób mających inne poglądy polityczne. Tu oprócz dużego wpływu mediów i programów takich jak „Solidarni2010” duży wpływ na nasze nastawienie mają właśnie słowa samych polityków. W momencie, gdy Pan Kaczyński apeluje o wyjaśnienie „katastrofy pod Smoleńskiem” używając określeń: „polegli”, „moralna odpowiedzialność” sugeruje, że o wypadku nie ma mowy, a raczej zaplanowanej „akcji”, politycy i sympatycy PiSu sugerują/ewentualnie mówią wprost o odpowiedzialności za całe zdarzenie premiera Tuska. Nie musieliśmy długo czekać na transparenty: „Katyń – 1940 i 2010”, gdzie najmniejszym błędem hasła jest złe zidentyfikowania miejsca katastrofy z 10. kwietnia, a próba porównania tych dwóch zdarzeń. „POlityczny mord” – co wydaje się przekroczeniem wszelkich granic nie tylko przyzwoitości, a racjonalnego myślenia.

Następnie słyszymy odpowiedź z drugiej strony tzw. „parlamentarzysty” Pana Palikota, który łaskaw jest mówić o „krwi na rękach Lecha Kaczyńskiego” i choć w tym przypadku pojawia się krótkie wyjaśnienie tezy- pozostaje jedno wielkie poczucie zażenowania, że dyskusja na temat „Smoleńska” zeszła do tego poziomu. Czego można spodziewać się po Panach: Niesiołowskim, Palikocie,  Brudzińskim, Kurskim powoli wiemy. Zaskakujące są jednak wypowiedzi takich polityków jak Pani Kluzik – Rostkowska o tym, że gdyby Pan Tusk zaprosił ówczesnego Prezydenta do samolotu nie byłoby tragedii. Roztrząsanie tego nie tyle nie wnosi nic do samego wyjaśnienia katastrofy ale przerzuca debatę na najgorszy z możliwych torów. Tym bardziej, iż sama Pani Joanna dobrze pamięta o tym, że do Rosji przez premiera Putina zaproszony był Premier Polskiego Rządu, więc wspólna podróż tym samym samolotem Premiera i Prezydenta RP nie byłaby w zgodzie protokołem dyplomatycznym (pomijając sam pomysł podróży jednym samolotem Premiera i Prezydenta). Niestety tego typu wypowiedzi kierowane są do nas, do wyborców, by coś "ugrać".

Przykre jest, że "granie tragedią z 10kwietnia" tak łatwo wchłania się w świadomość „ludu”. Dlatego jedni uważają, że Lech Kaczyński wywarł nacisk na pilotach, a drudzy, że to wszystko to skrzętnie przygotowany plan przez partię rządzącą i wschodnich sąsiadów. I tak to we wszystkim tym coraz mniej rozwagi, zdrowego rozsądku i poczucia dobrego smaku. Epatowanie łzami, żałobą i cierpieniem wydaje się również nie do końca „czystą grą”. Sam Pałac Prezydencki stał się miejscem uczczeniem tragicznie (nie męczeńsko!) zmarłego Prezydenta, a niestety nikomu nie wypada zasygnalizowanie, że nie jest to miejsce odpowiednie. Fotele poselskie posłów PiSu przykryte kwiatami dłużej niż fotele zmarłych posłów z innych partii. Wszystko to ma coraz mniej do czynienia z głębokim, duchowym poczuciem smutku żalu i modlitwy, a coraz więcej z czymś najpłytszym, nie mającego najmniejszego związku z przestrzenią duchową.

Pozostało wierzyć w resztki rozsądku tych którzy uważają, że  jedyną szansą na odzyskanie władzy jest straszenie ludzi Polską niesuwerenną, jak i tych, którzy uważają, że mając pełną władzę ustawodawczą i wykonawczą mogą czuć się "swobodniej"...


piątek, 2 lipca 2010

"Tylu nam ludzi podobnych Wierzyło w świat idealny"

Rysunek Andrzeja Mleczki

Zanim poznamy wyniki drugiej tury wyborów wyłaniających „wielkiego zwycięzcę”, warto byłoby zwrócić uwagę na tych, którzy w pierwszej turze „otarli się” o awans do drugiego „etapu”. Grzegorz Napieralski – 13.68% -w sztabie wybuchła radość. Cieszyć może pokora i świadomość, że więcej ugrać się już nie dało…no chyba, że kampania trwałaby kilka miesięcy dłużej a Pan Grzegorz nie złapałby zadyszki. Kampania bezpośrednia w pełnym tego słowa znaczeniu – i choć ja od niego żadnego jabłka nie dostałem…poczułem, że „Grzesiek” jest wśród nas (wśród Narodu). Cała jego sztuczność i śmieszność w wielu sytuacjach była rekompensowana poczuciem społeczeństwa- że naprawdę kandydat się stara. Wstaje rano, wrzuca na plecy jakąś podręczną torbę i biegnie rozdawać jabłka nie tylko tym,którzy planują na niego zagłosować ale również tym, którzy wprost deklarują swoją niechęć do darczyńcy. Godne podziwu. Jest jeszcze jedna przyczyna tego „dobrego wyniku” Pana Napieralskiego a mianowicie – protest przeciwko dwóm głównym kandydatom.

Mimo długiego tematu jakim jest sama kampania wyżej wymienianego kandydata (tym bardziej, że ciągle mam wrażenie, iż Grzegorz Napieralski tę kampanię ciągle prowadzi) chciałbym się skupić na kandydacie nr 4 w całym tym wyścigu. Janusz Korwin – Mikke. Warto o nim pisać,zwłaszcza, że prowokuje on wiele ciekawych dyskusji na portalach internetowych. Internetowe zjawisko ogólnego poparcia dla JKMa nie zaskakuje – radykalne poglądy w czasie społecznego niezadowolenia zawsze dobrze „się wchłaniają”. A,że już nie raz słyszeliśmy, że znajdujemy się w sytuacji trudnej – JKM wyrasta na jedynego wybawcę. Zacznijmy od tego, że mamy do czynienia z wyborami prezydenckimi więc wszelkie „ciekawe” pomysły kandydata na sposób funkcjonowania Państwa nawet w wypadku jego zwycięstwa pozostałoby czystą teorią. Trochę przykre jest to, że dość spora część społeczeństwa nie zdaje sobie sprawy z realnego wpływu Prezydenta na kształt wewnętrznego funkcjonowania Państwa. Ta niewiedza pielęgnowana jest dzisiejszymi „debatami”, w których to kandydaci spierają się o sprawy, na które wielkiego wpływu mieć nie będą.

Więc tak: kto jak kto ale prezydent nie powinien być kontrowersyjny – powinien być przewidywalny. Zważając na jego rolę powinien być reprezentatywny, zrozumiały, dobrze byłoby gdyby nie miał wady wymowy, obyty na arenie międzynarodowej, opanowany (taki mamy ustrój) i niestety ale Pan Korwin mimo wielu zalet nie mieści się w tych standardach. Jeśli głosujemy już nie po to, by wskazać kogoś na ten zaszczytny „Urząd” ale po to,by zademonstrować swoją zgodność światopoglądową z kandydatem, warto byłoby się poważnie zastanowić nad każdym jego pomysłem. Zacznijmy od tego, że Pan Janusz mimo tego, iż traktuje demokrację jako coś najgorszego– widocznie nie jest na nią na tyle obrażony, jeśli przy jej pomocy stara się przedstawić głośno swoje kontrowersyjne poglądy. Już nie pierwszy raz piszę o naszej skłonności do popierania wszelkich skrajności. Nie lubimy być pośrodku. Musimy być albo biali albo czerwoni. Choć wybór tego neutralnego koloru w stosunku do tych dwóch wydaje się mało poważny, warto byłoby się zastanowić, czy nie jest najlepszy z możliwych. I wybieramy: czy chcemy Państwo socjalne czy liberalne. Jak gdyby na spokojnie nie można byłoby pogodzić jednego z drugim. PiS straszy liberalizmem (choć de facto oznacza ona „wolność”) po drugiej stronie jest pan JKM, który straszy socjalizmem i „duszeniem jednostki przez Państwo”. Właśnie w tej kwestii Pan Janusz Korwin Mikke rozwija swe skrzydła – redukcja podatków (do 1/7 tych obecnych), niemiłosierna krytyka podatku dochodowego, przy jednoczesnej profesjonalizacji wojska. Hm… no już nieraz w polskiej polityce mieliśmy do czynienia z hasłami: „zniesienie podatków a jednocześnie podwyżki, wysokie emerytury dla wszystkich!” ale powoli społeczeństwo dojrzewa i zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno jest to realna polityka. Ciekawym dodatkiem jest zastrzeżenie przez pana JKM, by nie uchwalać budżetu z deficytem…(eee najwyżej wyprodukujemy trochę pieniędzy). Legalizacji narkotyków, broni i kara śmierci – której zakaz niejako mamy narzucony, poprzez podpisanej i ratyfikowanej przez Polskę Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Nieważne, czy coś jest realne czy nie, ważne jak brzmi. Prywatyzacja wszystkiego co tylko zostało do sprywatyzowania (prócz Wojska)…no miałbym pewne wątpliwości co do tego typu pomysłów i choć sprawa szpitali omawiana jest z każdej strony z wiadomego powodu wraz z rozwiązaniami jakim miałyby być kontrakty szpitali z NFZ to zostaje jeszcze sprawa Urzędów, Szkolnictwa itp. Dodać można skrajny eurosceptycyzm, który byłby pewnym problemem w momencie jego urzędowania i „współpracy europejskiej”

Generalna krytyka demokracji i niezgoda na równość obywateli w kontekście podejmowania decyzji na tematy dla Państwa najważniejszych już może mniej przyciąga do siebie wyborców ale skądś 416898 głosów się wzięło…