sobota, 23 października 2010

"Wszyscy jedziemy tym autobusem..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Słyszymy o kolejnym tragicznym wypadku na drodze. Wszystko to ozdabiane zgrabnymi komentarzami, analizami, radami i wytykaniem popełnianych błędów. Czy w busie powinno znajdować się tylu pasażerów? Nie. Ale "mądry Polak...". Bo każdy z nas jechał podobnym busem, niejeden z nas mimo tego, że widział pękający w szwach "magiczny teleporter" prosił kierowcę..."jeszcze tylko ja...nie mam już czym wrócić, ten bus to moja ostatnia szansa!". Gdy przy swoim "desperackim błaganiu" trafimy na kierowcę- człowieka. Wsiądziemy. Ku niezadowoleniu współpasażerów, którym kawałek wolnej przestrzeni do ewentualnego podrapania się, oparcia o pobliskie siedzenie "rzecz jasna zajęte" ogranicza się do absolutnego minimum. My, mimo mało-komfortowej podróży, jesteśmy zadowoleni i dozgonnie wdzięczni kierowcy. A co jeśli kierowca kategorycznie odmówi argumentując bezpieczeństwem pasażerów i własnym narażeniem się na nieprzyjemności? "To %#& #%  @% #@*# a nie człowiek! Niech się los na nim zemści! #@%^@!"

Zasady są łamane wszędzie, w szkole, w pracy, w urzędach, szpitalach, na podwórku, w piaskownicy, nad wodą, w górach, to dlaczego i nie na drodze? Tym bardziej, że okazji jest sporo...
W wielu zakresach moje liberalno-anarchistyczne nastawienie do Świata kłóci się z potrzebą wszechobecnego porządku i przestrzegania zasad- jeśli już takowe są. Z jednej strony dziwią mnie niektóre ograniczenia prędkości na trasie, gdzie wydają mi się bezzasadne, z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że pomysłodawcy biorą poprawkę na naszą buntowniczą naturę. Jeśli statystyczny kierowca widzi ograniczenie do 50 to jedzie 60, jeśli widzi ograniczenie do 90 to jedzie 100. Tak też, konstruowane są owe zakazy. Chcemy, by kierowca jechał 40? To damy ograniczenie do 30. Na tym prostym przykładzie, mam wrażenie, że budowany jest każdy zakaz w Polsce, brana jest pod uwagę ta niesforność owego Polaka i jego wewnętrzny bunt przeciw robieniu tego co każą. "Jesteśmy wolni! Nikt nam nie będzie nic narzucał", a ci o korzeniach solidarnościowych dodadzą, że przecież "walczyli o Wolną Polskę!". A przecież przy łamaniu z góry narzuconych reguł, można poczuć tą niezależność, odkryć w sobie cząstkę superbohatera wznoszącego się ponad obowiązujące zasady..."Patrz, patrz, jedzie przepisowo! cha cha, ale leszcz...tchórz, ciota!"

Ruch drogowy jest świetną alegorią naszego życia: wyścigu, kto lepszy, kto sprytniejszy, kto głośniej, efektowniej i bardziej wbrew zasadom. Stereotypy tj. "Kobieta za kierownicą". Podsumowanie tym zgrabnym zdaniem zachowania "nieudolnego kierowcy" przez przedstawiciela płci, który jest przecież królem "czterech kółek" od urodzenia, brzmi jak najlepszy dowcip. Bo wiadomo...kobieta. Może narażę się swojej płci, ale jeśli bawić się w jakiekolwiek uogólnienia (choć nie jestem tego zwolennikiem), bardziej znaczące jest określenie "mężczyzna za kierownicą". Dlaczego?
Dosyć popularne jest określenie, że samochód jest dla mężczyzny swoistym przedłużeniem jego "męskości". Bo, to właśnie my, przy zakupie auta kierujemy się KM, mimo tego, że drogi po których się poruszamy nie dadzą nam i tak okazji przetestować w pełni możliwości naszego "przyjaciela".

To również my na ogół, czujemy na drodze jakąś chorą rywalizację, by ze świateł wystartować szybciej, zmieniając pas ruchu wcisnąć się komuś przed nos, czy co najlepsze nie dać się wyprzedzić nikomu, przy jednoczesnym osiągnięciu jak najlepszego wyniku wyprzedzanych rywali przez siebie. To wydaje się nie tyle śmieszne, co czasami przykre, zwłaszcza gdy widzi się przyspieszanie samochodu, w momencie gdy jest wyprzedzany. Wykroczenie niewiele różniące się w konsekwencji od przejeżdżania na czerwonym świetle, wyprzedzaniu na pasach czy jechaniu autostradą pod prąd. I co? Kobieta za kierownicą? Nie... Pełen życiowych porażek facet odreagowujący swoje niepowodzenia na drodze, nie dopuszczający do tego, by poniżać go również tam, gdzie czuje się królem. Jakby się czuł, gdyby dał się wyprzedzić? Totalnie poniżony, opluty, zrównany z ziemią, jego korona spadłaby z hukiem, a w uszach nie słyszałby już pracującego na większych obrotach silnika samochodu właśnie go wyprzedzającego, a wyimaginowany, drwiący śmiech konkurencyjnego kierowcy. Nie można sobie pozwolić na taką kompromitację...

Kierowcami możemy się czuć jednak dobrymi, bo mało kto na Świecie, może poszczycić się tak swobodnymi podróżami w ekstremalnych warunkach. Dziury i koleiny nam nie straszne. Jednym wrogiem jest drugi kierowca. Dlatego, każdy wyszukany inwektyw skierowany w stronę innego uczestnika ruchu, krzywe spojrzenie, głośny komentarz wywołany popełnieniem błędów tych- ewidentnych amatorów, tylko nas wzmacnia i utrzymuje nas na pozycji tego najważniejszego i najbardziej doświadczonego na drodze. A za granicą? Tam możemy czuć się Panami, bo przecież nie na takich drogach się jeździło...

piątek, 22 października 2010

"To tylko krok, by granicę przekroczyć..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Wpis ten pojawić się powinien 2 dni temu, bezpośrednio po poznaniu przeze mnie tej przerażającej prawdy. Niestety, nie mogłem, nie byłem w stanie. W momencie, gdy powoli otrząsam się z szoku, moja percepcja wraca do ładu (jeśli kiedykolwiek w tym ładzie była),  znów zaczynam pobierać substancję odżywcze w postaci domowych posiłków, zaczynam mówić ale czuję się jednocześnie kimś innym niż byłem, czuje się jakby dojrzalszy, ostrożniejszy. Moja dotąd (w miarę wyprostowana sylwetka - choć i to przekonanie po stokroć w dzieciństwie było podważane przez wieczne uwagi - "nie garb się!" ) przekształciła się w sylwetkę lekko pochyloną, twarz w podejrzliwą, oczy na w pół przymknięte, zmarszczone czoło i swoiste "zjednoczenie brwi". Każdy niespodziewany szmer, hałas wywołuje we mnie nieprzyjemny dreszcz i poczucie zagrożenia.

W czasie kampanii wyborczej w 2005 roku i przez następne 2 lata rządów "Wielkiej Trójki" słyszeliśmy o "Układzie", o ludziach, którzy stoją ponad prawem, których nie dotyczy żaden kodeks karny. Patrzyłem w telewizor z wielkim przerażeniem i nadzieją, że może partia, której wprawdzie nie do końca ufałem, rozprawi się z tymi co stoją po ciemniej stronie mocy. Społeczeństwo nie było wtajemniczane o kogo może chodzić, jak wielkie zagrożenie nad nami wisi, mieliśmy wierzyć, że ten który wie wszystko (czyt. Prezes) nas obroni. Czasu najwyraźniej zabrakło. W 2007 walka z "Układem" została przerwana (o dziwo na drodze demokratycznych wyborów) - co na szczęście można wytłumaczyć idąc tokiem myślenia sceptyków ustroju demokratycznego (i nie mam tu na myśli tylko Pana JKMa) - "większość rządzi,  a jak wiadomo większość obywateli to idioci". Więc ustrój rządów idiotów - zgrabnie nazwany demokracją opowiedział się za zaprzestaniem ścigania "Układu". Długo nie trzeba było czekać. Nikomu nie trzeba przypominać co stało się 10. kwietnia, a kto jest za to odpowiedzialny przypomina nam Pan Macierewicz, po wielu posiedzeniach komisji, sporach, dywagacjach, polemikach do jakich tam dochodziło. Pan Antoni po kilku dniach bez zbędnych dowodów, nagrań, stenogramów potrafi orzec kto jest winny. To jaka śledcza zagwozdka mu straszna?

Co więc wstrząsnęło mną jeszcze bardziej niż wnioski Pana Macierewicza na temat odpowiedzialności za wypadek/zamach? Otóż nie tak dawno  całą Polskę obiegła informacja na temat zabójstwa byłego wiceministra transportu (PiS - co w tym przypadku nie jest bez znaczenia). Do publicznej wiadomości dość szybko została przekazana wiadomość, że zabójcą okazał się syn. Moja apolityczna refleksja i przedefiniowanie słowa "syn" została jednak przerwana niebywałym komunikatem ze środowiska "Radia Maryja". Mianowicie w "Naszym Dzienniku" mogliśmy przeczytać, że zabójstwo Pana Wróbla 6 miesięcy po katastrofie/zamachu pod Smoleńskiem i na trzy dni przed publikacją przez MAK raportu na temat przyczyn katastrofy nie może być przypadkowe.
W tym momencie zrozumiałem wszystko, z drugiej strony poczułem się głupio, że tak prostolinijnie dotąd patrzyłem na otaczającą mnie rzeczywistość, nie zwracając uwagi na układ.
6 miesięcy po katastrofie i 3 dni przed raportem! Wszystko teraz wydaje się takie jasne. Gdy po tej szokującej informacji, sam zdecydowałem się na dalszą analizę, doszedłem do jeszcze straszniejszych wniosków! Otóż zabójstwo to nie zostało dokonane jedynie pół roku po katastrofie i 3 dni przed publikacją raportu, a 16 dni przed końcem miesiąca i 71 lat po wybuchu II Wojny Światowej, ok. miesiąc przed wyborami samorządowymi i 15 dni po rozpoczęciu roku akademickiego. Te dane w zupełności mi wystarczyły, czułem, że odkryłem prawdę i już nigdy nie dam się zmanipulować. Przerwałem dalsze obliczenia, bo mogłyby mną wstrząsnąć jeszcze bardziej. Po nieprzespanej nocy wywołanej z jednej strony strachem, kto w takim razie będzie następny? z drugiej strony z powodu ekscytacji, że JA już prawdę poznałem.

Następnego dnia zrobiłem jednak coś czego żałuję do dziś, co wywołało we mnie wspominany na samym początku wpisu niepokój i nieufność do wszystkiego co się rusza. Mianowicie. Usiadłem przy biurku i "śledczym tokiem" "Naszego Dziennika" zacząłem interpretować własne życiowe wypadki, zdarzenia. Przeliczałem więc dokładnie lata, miesiące, dni, analizując dokładnie odstępy czasowe między moimi pamiętnymi wydarzeniami w życiu, a wydarzeniami ważnymi w skali Kraju, Świata.
Nie muszę już chyba nikogo uświadamiać, jak straszne dane uzyskałem...

poniedziałek, 4 października 2010

Chwała Bogu, że Bogu dzięki, bo jakby tak nie daj Boże, to niech Bóg broni... czyli trzecie pokolenie JP

Rysunek Andrzeja Mleczki

Janusz Palikot (choć nazwisko to, już w niektórych kręgach brzmi jak najgorszy wulgaryzm, pozwolę sobie na bezwstydne wymienianie go, bez użycia żadnych „zamienników”) oficjalnie zadeklarował odejście z partii PO i rozpoczęcie „własnej działalności”. Na razie, można nazwać to ruchem i to dość dobrze zorganizowanym – jak było widać na wczorajszym kongresie.  Sala pękała w szwach, a sam „bohater” przechwalał się, jak wiele osób było zmuszonych stać na zewnątrz (z powodu tak wielkiego zainteresowania „zlotem”), domniemywam też, iż z nieopisanym podnieceniem, że tak jak i ci w środku, są świadkami tego zrywu- o którym, może nasze dzieci i wnuki dowiedzą się z książki do historii.

Zaczęło się dość ko(s?)micznie. Długo oczekiwany lider zapowiedziany został przez konferansjera- Pana Irenusza Bieleninika- przez co, przynajmniej w moich oczach, ranga całego wydarzenia spadła do poziomu zawodów „Strongman”. Choć na salę nie wszedł Mariusz Pudzianowski, ale zawodnik z innej kategorii wagowej, miałem wrażenie, że wszystko to zalatuje trochę galą KSW. Moje wątpliwości mogła rozwiać oprawa muzyczna, bo nie był to na pewno utwór artystyczny „Dawaj na ring” grupy wokalnej „Pudzian Band”, a… no właśnie…

Janusz Palikot (konsekwentnie- bez cenzury)  wchodził przez szpaler „kibiców”, dziennikarzy i ochrony jak Andrzej Gołota za swoich najlepszych czasów: ze spokojem, skupieniem i pewnością siebie. A co słyszymy w tle? „Odyseja kosmiczna” Hm… Sam czułem się skrępowany - bo nie wypada się drwiąco uśmiechać w momencie, gdy może na moich oczach rośnie znacząca siła polityczna, mająca realny wpływ na funkcjonowanie Państwa. Wytrzymałem, przyjąłem to z należytą powagą, choć z lekką niepewnością, czy nie zobaczę Pana Janusza w hełmie Lorda Vadera…

Na szczęście, z czasem wyglądało to nieco poważniej. Pan Palikot zaczął przemawiać. Przedstawił 15 postulatów, które rzeczywiście są w stanie roboczym,nie obejmują wszystkich sfer życia, na kilometr zieją populizmem, ale coś jest! Słysząc te hasła, mieliśmy wrażenie również, że gdzieś już je słyszeliśmy- jednomandatowe okręgi wyborcze, koniec z subwencjonowaniem partii politycznych z budżetu Państwa, likwidacja Senatu, redukcja liczby posłów do „300”. Czy też mrugnięcie okiem do feministek: parytety i szeroko rozumiane równouprawnienie kobiet, i bonus: refundowanie metody In-vitro. Wszystko brzmi naprawdę dobrze. Do tego oddzielenie Kościoła od Państwa. Co patrząc na statystyki mówiące o tym,jak bardzo katolickim państwem jesteśmy, mogłoby się wydawać politycznym samobójstwem, dziś wydaje się już jednym z najlepiej sprzedających się haseł – pod którym, mimo demagogicznej aury również się z chęcią podpiszę. Aż wreszcie hasło, które było swoistą „wisienką”, a mianowicie 1% budżetu na kulturę- kosztem armii-przy subtelnym wyjaśnieniu, iż mimo dużych dotychczasowych nakładów Państwa na armię- ta nigdy nas nie obroniła… co innego kultura. Bez krzty sarkazmu - fajne i chwytliwe.

Następnie do głosu mogła przejść loża VIPów w składzie: Ryszard Kalisz, Magdalena Środa, Manuela Gretkowska, Kazimierz Kutz. Pierwsze wystąpienie, owszem było dziwne i nie tylko z powodu sztucznej ekspresji i ekscytacji Pana Kalisza, ale przez podpisywanie się pod postulatami człowieka, który sam je od lat negował. Kolejne wystąpienia były spokojniejsze. Sentencja Pani Gretkowskiej na temat metaforycznej ucieczki Polaków z obecnej Polski…na Kongres, zabrzmiała dość zgrabnie, a przytyki VIPów skierowane w stronę Pana Jarosława K. zaakcentowały, to z czym „Nowoczesna Polska” nie chce mieć nic wspólnego, co swoją drogą powinno zadziałać na mnie, jak „miód na serce”. Niestety. Mój wrodzony sceptycyzm każe mi również wątpić w to, na jak długo ten entuzjazm „ruchowi” wystarczy,jak długo ten „owoc” będzie dojrzały, jak te wszystkie hasła będą miały wpływ na państwo. Bo nawet największy entuzjasta tego ruchu, nie wróży mu zwycięstwa w przyszłych wyborach parlamentarnych. Choćby dlatego, że z podobnymi sztandarami szła już swojego czasu „Partia Kobiet” – fakt sama nazwa nie zachęcała (i nie mówię tego z powodu jakichś szowinistycznych uprzedzeń wobec płci pięknej), partia mająca już w samej nazwie identyfikację z jedną grupą, nie zachęca do głębszej analizy grupy już w samej nazwie pominięte.

Tu (w ruchu "Nowoczesna Polska"), mamy za to charyzmatycznego lidera, który często poglądy ma rozsądne, ale specyficzny i odpychający sposób ich eksponowania może wielu odstraszać, dlatego też Pan Palikot kojarzony jest ze „świńskim ryjem”, „sztucznym penisem”, piciem alkoholu w miejscu publicznym i agresywnym językiem. Zaufanie dość kruche... Pewny elektorat? Hm… z powodu antyklerykalizmu, „skubnie” coś z lewicy i z oczywistych względów z partii rządzącej. Ryzykowne byłoby stwierdzenie, że „kibic” PiS-u zmieni tak radykalnie barwy. Więc już dziś, partia Jarosława Kaczyńskiego może czuć się lekkim zwycięzcą całego tego zamieszania. Co robi więc gnuśna partia PO by osłabić doganiającego rywala? wykorzystując szczere wyznanie Jarosława Kaczyńskiego, iż był/jest/ „na proszkach” z premedytacją rozpoczyna  ostrą walkę z "dilerami dopalaczy”. 
Wstyd Platformo! Wstyd, Skandal i Chamstwo! (sic!)