sobota, 24 grudnia 2011

"Szkoda Zachodu... ale z drugiej strony... szkoda zachodu."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Prawo Rudina mówiące o tym, że w sytuacji kryzysowej, kiedy trzeba wybierać między różnymi alternatywami, większość ludzi wybiera rozwiązanie najgorsze, nieraz w naszych realiach znalazło już swoje potwierdzenie. Może czas byłoby Rudina zawstydzić i dowieźć, że ewolucja jego założenie będzie w stanie obalić. O ile w ramach wspomnianej ewolucji mamy do czynienia z progresją intelektualną...

Tak jak w przypadku ogólnonarodowej dyskusji na temat tragedii (tudzież zamachu) z 10. kwietnia 2010 roku, nie wychylałem się z omawianiem błędów jakie zostały popełnione przez pilotów, nie starałem się dowieźć, że moja teoretyczna wiedza na temat lotów pozwoli ocenić wszystko, co się wtedy stało, (choć większość narodu to jednak robiła i to bez specjalnego skrępowania), tak i teraz nie będę bawił się w finansowego eksperta opluwając dotychczasowy system funkcjonowania światowej ekonomii, dającego przy tym proste recepty wyjścia z bagna kryzysu. Nie będę, choć wiem, że sporo moich rodaków z nieskazitelną pewnością w głosie potrafiłaby znaleźć odpowiednie, w ich mniemaniu, wyjście. Ja dochodzę do wniosku, że są w tej kwestii mądrzejsi ode mnie - a muszą to być politycy i ich doradcy - i niech dumają. W Europie głównie: Pani Merkel i Pan Sarkozy, a u nas wszyscy ci którzy dostali mandat zaufania od swoich wyborców i mają przyjemność zasiadania w ławach sejmowych. Mieliśmy już debatę antykryzysową w naszym Parlamencie i co? I nastąpił przewidywalny podział - na tych którzy gotowi będą pójść na pomoc UE i tych, którzy tej Unii pomagać nie chcą - "bo oni i tak bogatsi od nas są!" Można mieć różne zdania na temat całego tego specyficznego europejskiego związku, którego przyszłość była już niepewna sporo przed kryzysem, faktem jest jednak to, że do tego związku należymy (za zgodą parlamentarzystów i samych obywateli) i nie możemy od problemów odwrócić się na pięcie twierdząc, że u nas nie jest jeszcze tak źle... bo jesteśmy niestety od całej ekonomii Europy ściśle zależni.

Na scenie politycznej mamy jednak partię, która tak zaraziła się populizmem od swoich dawnych koalicjantów rządowych, że nie potrafi budować społecznego zaufania na niczym innym. Prawo i Sprawiedliwość od lat swoją politykę opiera na obronie narodowości, suwerenności i wszystkich tych patriotycznych hasłach, które winny przemawiać do wszystkich, którzy zwą się Prawdziwymi Polakami. To wykorzystywane jest obecne również dziś, w dyskusji na temat UE. Szanowne Posłanki i Posłowie PiS przyklejają sobie polską flagę na pierś (swoją drogą szkoda, że nie mieli jej w Europarlamnecie w trakcie wygłaszania ocen na temat naszej Prezydencji w UE - ale jak widać patriotyzm można sobie przykleić i odkleić - w zależności od sytuacji) i wygłaszają antyeuropejskie hasła rodem z Ligi Polskich Rodzin.. że Zachód i tak bogaty, że my biedni, że nie damy swoich pieniędzy, że suwerenność kraju na szali. Owszem można polski naród podjudzić, że nie ma co Eurolandom pomagać, bo są bogatsi od Polski, ponieważ wyborcy przyklasną... przecież nam się też nie przelewa... - to nic, że Polska również wpadnie w tarapaty jeśli z tarapatów nie wyjdą nasi koledzy, bo nad tym już wyborcom zastanawiać się nie będzie chciało. NIEMCOM pomagać nie będziemy i basta! to oni niech nam płacą, dotują nasze inwestycje, nam się należy! Prezes mógłby jeszcze II WŚ przypomnieć, by przekonać tych umiarkowanych germanofobów. Starać się o przelewy euro na naszą infrastrukturę, ale od naszych złotówek wara! my do UE nie wchodziliśmy przecież po to, by komukolwiek pomagać. My po pomoc przyszliśmy!

A kwestia naszej suwerenności, o którą tak walczy partia opozycyjna? Warto byłoby w tym momencie przypomnieć, kto negocjował i kto podpisywał Traktat Lizboński, który był dotychczas największym krokiem III RP w ramach częściowego podporządkowania się UE. Wszystko to można byłoby nazwać jakimś żartem... gdyby tylko te puste hasła nie miały tak silnego oddziaływania społecznego. Niestety cechuje nas nie tylko krótka pamięć, ale i krótkowzroczność. "Za tydzień może się walić, oby dzisiaj było fajnie..."

PS. Nie chciałbym wyjść po tym wpisie na euro-entuzjastę, skłonnego swoimi rezerwami budżetowymi ratować za wszelką cenę gospodarkę i banki innych państw, chciałbym jedynie mieć poczucie, że słuchając debaty mam ukazane różne racjonalne pomysły zachowania się w tej sytuacji rządu Polski, bez grania na emocjonalnych przekazach wyborców... bo już to kilka razy przerabialiśmy. 

sobota, 10 grudnia 2011

"Z dnia na dzień, żeby wzrok im przywykł, uczę moje dni zmiany perspektywy"

Rysunek Andrzeja Mleczki 

Ostatnie tygodnie minęły w atmosferze gorącej dyskusji na temat kary śmierci. Choć całą dyskusję rozpętał ten, którego słowa zaczynają coraz mniej w polityce znaczyć, to udało mu się nią przyćmić nawet tematy wywoływane przez Ruch Palikota.

Pomijając oczywisty fakt politycznej zagrywki Prezesa PiS, polegającej na przekonaniu do siebie elektoratu, który skłonny byłby uciec w ramiona Pana Ziobry, można zaobserwować ciekawy ideowy chaos. Pomysły przywrócenia kary śmierci świtają Panu Kaczyńskiemu tylko wtedy, gdy nie ma on realnej władzy i żadnych szans na przeforsowanie swoich "racji". Jakiś cel w tym wszystkim jednak jest. Według badań opinii publicznej zaskakująca większość Polaków opowiada się za karą główną, co bez wątpienia kłóci się z deklarowanym katolicyzmem. Albo więc nasz katolicyzm jest jakiś coraz bardziej farbowany, albo piąte przykazanie traktowane, tak jak Pismo Święte - metaforycznie.  

Społeczne poparcie dla kary śmierci można tłumaczyć wieloma czynnikami. Chociażby tym, że manipulacja formułą samego pytania ankietowego zmienia rzeczywisty pogląd ankietowanego, "odpowiedni czas" przeprowadzania owych badań (np. bezpośrednio po informacji medialnych o bestialskim gwałcie, zabójstwie itp.), czy chociażby poprzedzaniem interesującego nas badania, pytaniem : "Czy nie uważa Pan/Pani, że Kodeks Karny powinien ulec zaostrzeniu?". Ogół społeczeństwa, który reprezentowany jest przez wszystkie szczeble statusu społecznego i intelektualnego charakteryzuje się przewagą reakcji emocjonalnej nad reakcję refleksyjną (poprzedzoną rozpatrzeniem ZA i PRZECIW danego problemu).

Zastanawiająca jest jednak swoista ideowa huśtawka na której znajdują się entuzjaści prawicowego i lewicowego myślenia. Nieraz wyrażałem swój zachwyt nad formą programu publicystycznego jaki przybiera on, gdy gośćmi są: przedstawiciel skrajnej lewicy i skrajnej prawicy. Nie oczekujemy może więcej krwi, niż w pojedynkach MMA, ale wiemy, że emocje będą zagwarantowane nam większe, niż w trakcie kolejnych walk Saleta vs. Najman. Dziś oglądając tego rodzaju debatę na temat "kary śmierci", przecieram oczy ze zdziwienia... Argumenty bowiem padają te same, co kiedyś w równie kontrowersyjnych, światopoglądowych sprawach (takich jak: eutanazja, czy aborcja)... ale tym razem padają one z innych ust. Ten, który wczoraj w kontekście ww. problemów był za ochroną życia ponad wszystko, dziś osobiście zabiłby każdego, kto w jego mniemaniu na zabicie zasługuje... Ci, którzy wyraźnie opowiadali się za aborcją... forsując nawet swoje przekonanie, że kilkumiesięczny płód, człowiekiem jeszcze nie jest i można bez szczególnych powodów aborcji dokonać, tak dziś przychodzi z wielkim transparentem do studia- ...że tylko Bóg może odbierać życie. I już nie wiem, kto jest za życiem, a kto za tym życiem nie jest, kto lubi gejów, a kto by ich leczył, kto jest zwolennikiem kolorowych skarpet, a kto nie dotknąłby ich nawet kijem...

W Europie, którą wielu uważa za sztandarowy przykład wykształtowanej cywilizacji, kara śmierci nie obowiązuje... podyktowane jest to w większości  Kartą Praw Podstawowych (co obejmuje również Polskę), nie obowiązuje z wyjątkiem - Białorusi,  w której wyrok wykonuje się poprzez rozstrzelanie (w tył głowy, co by nadać przedstawieniu trochę subtelności i smaczku). Na całym Świecie arsenał jest szerszy - powieszenia, zastrzyki, elektryczne krzesła... wszystko to w imię pierwotnej zasady "ząb za ząb" - warto jednak zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście ciężar kary śmierci jest okazalszy, niż dożywotnie więzienia (nieprzypominające przy tym trzygwiazdkowego pokoju hotelowego), czy wszystkie wyroki zasądzane są ze 100%-ową pewnością, czy kaci wykonujący egzekucje są wyzuci z emocji (i nie są karani równie dotkliwie co, ci "zasługujący na karę"), czy jest to jedyne słuszne rozwiązanie...

Ideowy chaos powstały poprzez zamianę stanowisk przez lewicę i prawicę nie jest dyskomfortem jedynym, bowiem problem mają ci, którzy z nauki Kościoła Katolickiego robią poniekąd swój program wyborczy... Z jednej strony warto byłoby pochylić się nad krzykiem rozwścieczonego tłumu "na krzyż Go! na krzyż!" - czyli 70%-owych entuzjastów kary śmierci, a z drugiej strony nadal wkomponowywać się w naukę KK, która nie akceptuje kary ostatecznej, a dopuszcza ją jedynie w wyjątkowych sytuacjach, np. kryzysowa sytuacja Państwa, niepozwalająca realnie na alternatywne rozwiązanie... proste rozwiązanie dla posłów i posłanek PiS?

- nie robimy przecież nic wbrew nauce KK, bowiem Państwo nasze w kryzysie jest i będzie dopóki, dopóty rządzić nie będzie PiS... [....no a pewnie już nie będzie...].

piątek, 18 listopada 2011

"...Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin pobłogosławić twój karabin, bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba, że za Ojczyznę - bić się trzeba..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Jak dzisiaj - w stanie pokoju, definiować możemy patriotyzm? Co możemy zrobić, by móc bez chwili zawahania nazwać się prawdziwymi patriotami? Każdy ma na to pytanie zapewne inną odpowiedź. Niektórzy odpowiedzą, że swój patriotyzm okazują poprzez płacenie podatków, uczciwość wobec własnego Państwa,  czy szanowanie mienia publicznego. Inni pochwalą się patriotycznymi odruchami takimi jak wywieszenie flagi państwowej w dniach narodowych świąt, uczestniczeniem w pochodach rocznicowych. Są również i ci, którzy swój patriotyzm mylą z nacjonalizmem, rasizmem, czy też szeroko rozumianym narodowym szowinizmem. Czy polityczna sytuacja państwa temu sprzyja?

Gwałtowne rozszerzanie się grup społecznych opozycyjnych wobec rządu jest rzeczą naturalną. Zwłaszcza, gdy rząd długo nie ustępuje i zaczyna męczyć samym swoim jestestwem. W trakcie rządów lewicy - wzmacnia się skrajna prawica, w trakcie rządów prawicy swoją siłę zaczyna budować niezadowolona skrajna lewica. My znajdujemy się w o tyle ciekawym punkcie historii, że rządząca partia ma problem z samo definiowaniem  się (między innymi to gwarantuje im poparcie w granicach 40%) powoduje to wzmacnianie się tych skrajnie prawicowych, jak i lewicowych skrzydeł naszego białego orła (wokół którego dzięki PZPN-owi mamy tyle szumu) niezadowolonych z obecnej mdłej polityki. Dobrym przykładem mobilizacji były 11-listopadowe manifestacje, o których było głośno nie tylko w naszych mediach, ale i tych europejskich. Trudno oceniać atmosferę marszów opierając się na doniesieniach medialnych, które ograniczyły się do relacji bandyckich wybryków. Warto jednak pozostawiając "uczciwość i obiektywizm" przekazu mediów na bocznym torze i zastanowić się nad naszymi postawami, jak również metodami wyrażania własnych poglądów. 

Zarysowywanie w społeczeństwie demokratycznym granicy pomiędzy różnymi światopoglądami jest rzeczą naturalną, problemem mogą okazywać się jednak jaskrawe barwy. Z poglądowym radykalizmem mamy do czynienia w Polsce coraz częściej. Ba, osoby, które są w swoich poglądach bardziej radykalne dostają większy poklask swoich popleczników. Ci, którzy skorzy są do dialogu, kompromisu - spychani są na margines działalności publicznej (jak chociażby w ostatnim czasie ks. Boniecki). Bo przecież bunt musi być wyraźny! Bez umizgiwań, puszczania oczek do wrogich obozów. Skrajna lewica ma rzucać tęczowymi sztyletami do konserwatystów, ośmieszać katolicki światopogląd, przy jednoczesnym rewanżowaniu się tych drugich - (owiniętych polskimi flagami, w rękach dzierżących po kilka krzyży, symboli religijnych i narodowych) - poprzez wulgarne hasła powplatane pomiędzy cytaty Jana Pawła II, grożenie i szczucie tymi, dla których walki boiskowe są najwyższym wyrazem miłości do Ojczyzny. Polski Kościół Katolicki i tak rozgrzeszy, bowiem "wyplenianie lewactwa" stało się celem wspólnym. Anty-niemieckość, anty-rosyjskość, antysemityzm można podsycić - tak dla poczucia większej wewnętrznej siły do walki. Ci z lewej zaczną obnosić się ze swoją tolerancją wobec wszelkich, nawet najbardziej wypaczonych postaw, by podjudzić jeszcze bardziej tych z prawej i można dalej żyć w przekonaniu, że spokojnie i normalnie nie będzie.

Wszystko to opiera się na uprzedzeniach, na twardym auto-podziale polskiego społeczeństwa na tych, którzy czytają GW i oglądają TVN24 i tych, którzy czytają Gazetę Polską i słuchają... polskiego hymnu - bo przecież w ich mniemaniu tylko oni są Polakami... a nie jakąś tam zakamuflowaną opcją niemiecką. Już dawno przestaliśmy szukać dialogu, ba! dziś słowa "dialog" nie znamy, rozmowy okrągłostołowe zostają określone "porażką", wszelkie kompromisy z władzą PZPR nazwane "zdradą". Dziś Polacy stali się jacyś waleczniejsi, wytrwalsi w ciągłej wojnie (co najgorsze z samymi sobą), z Niemcami (którzy według wielu wiecznie nam w twarz plują), z Rosjanami (którzy nam Tupolewy zestrzeliwują) i całym lewackim światem, który zaczyna rękami Janusza Palikota dobierać się do naszych konserwatywnych narodowo-katolickich serc.

Daleko mi do Polski widzianej oczami uczestników parady równości, ale i tej widzianej oczami Obozu Radykalno - Narodowego. Daleko mi do sposobu "świętowania" Dnia Niepodległości poprzez zwykłe uliczne burdy i dewastacje. Marzy mi się Polska otwarta na dialog, kompromis, mająca szacunek do własnej historii, własnych wartości, wolna od uprzedzeń i nacjonalizmu. Polska bez podziału rasowego, szanująca mniejszości religijne, potrafiąca współpracować na arenie międzynarodowej, niewidząca w oczach Pani Merkel, Putina i Sarkozy'ego chęci napaści. Marzy mi się Polska bez kompleksów, bez poczucia pokrzywdzenia. Polska bez chorób wewnętrznych, bez radykałów, cwaniactwa, neonazistów, miałkości, małości, sztucznego narodowego patosu, pseudo-katolicyzmu, głupoty. Marzy mi się Polska.

poniedziałek, 31 października 2011

"Nie wyrzucaj telewizora, zgrzesz myślą, by raz po raz uciec w błogą bezmyślność Z tym, że kiedy będzie już bezdenna...wyłącz."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Kiedy już prawie wszyscy mamy za sobą wczesno-jesienne przeziębienie, czas na... jesienne stany depresyjne, które tak łatwo leczone już nie są. Na nic zda się podwójna dawka rutinoscorbinu i witaminy C. Mało tego, trudniej o zwolnienie ze szkoły, studiów, pracy, życia...

Na szczęście mamy kabarety, filmy "komediowe" i wszystko to, co nazwać można emocjonalnym balsamem dla naszych skołatanych nerwów. Czy tak rzeczywiście jest? Czy "dwójkowy" kabareton, polsatowe kabaretowe jubileusze są w stanie uraczyć nas swoim dowcipem i choć przez moment posiadać swoisty eskapistyczny charakter dla naszej zmęczonej codziennością psychiki?

Polska scena kabaretowa uboga przecież z pewnością nie jest... mamy kilka grup, które za pośrednictwem TV, regularnie gości w naszych smutnych, polskich domach, mamy kilka przebijających się przez mainstream i kilka próbujących reaktywować swoją działalność po długim bycie w niebycie. W sumie przeciętny polski Kowalski bez problemu potrafiłby wymienić od 5 do 10 grup kabaretowych. Jeśli więc samą ilością wstydzić się nie musimy, to jak wygląda kwestia ich jakości? Mamy regularne przebieranie się męskiej części kabareciarzy za kobiety - co według samych twórców samo w sobie winno być zabawne,  lawirowanie na granicy rasizmu, antysemityzmui... dobrego smaku, parodie polityków (których zazwyczaj komizmu przejaskrawiać już nie trzeba), ukazywanie niższej strefy społecznej i intelektualnej, okraszonej błędami językowymi, jąkaniem, seplenieniem, no i... to co lubimy najbardziej...wulgaryzmami. Bowiem nawet najmniej śmieszy skecz, może uratować zwykła "kur*a". Wtedy zgromadzona publiczność wybucha spontanicznym śmiechem, nie pamiętając przy tym, że cały skecz nie wywołał na ich zasępionych twarzach nawet subtelnego uśmiechu. Przekleństwa bowiem nabrały u nas paradoksalnie komicznego wyrazu. O ile cenzura momentami przeszkadza kabaretom (w występach na żywo) na rozłożenie skrzydeł, tak w polskich filmach komediowych można już hulać do woli.

Kiedy przeciętny Nowak zapytany zostanie o najlepsze filmy komediowe będzie miał poważny problem... nie chcąc wyłamywać się z ogólno panującego przekonania, (i czy widział, czy nie widział, zrozumiał, czy nie zrozumiał) podniesie dumnie głowęi odpowie: "wiadomo... to MIŚ, SEKSMISJA, yy...  a no REJS jeszcze oczywiście!" A ja... dziękuję Bogu, że nie przypomniał sobie "Dnia Świra", który przerażająco duża część społeczeństwa włącza na... poprawienie nastroju - a... to trochę tak, jakby włączać sobie marsz żałobny, tańczyć pogo i entuzjastycznie skakać po wersalkach.

Co z naszą komediową kinematografią teraz? dzisiaj? mamy w ostatnich latach przecież CIACHO, TESTOSTERON, JAK POZBYĆ SIĘ CELULITU... itp. Sale kinowe pękają w szwach, a publiczność swoim śmiechem potrafi zagłuszyć nawet tych, którzy przychodzą na seans tylko po to, by zjeść popcorn i za pomocą słomki wciągnąć każdą, nawet najmniejszą kroplę coli z plastikowego kubeczka. W dzisiejszych "tworach" dialogi z pewnością do klasyków należeć nie będą... ale mają coś, czego wcześniejsze produkcje nie miały.  Mianowicie chodzi o uniwersalny sposób na rozśmieszenie widza, gdy inwencji  na "woodyallenowski", "monty pythonowski" żart po prostu brakuje. Nikt już dziś przecież nie wspomina filmu "PSY", jako przykładu zwulgaryzowanej formy przekazu, bo dzisiaj każdy projekt bywa takim "szczeniaczkiem", który niestety poza wspomnianą formą nic do zaoferowania nie ma...  ale wielu z nas to wystarcza...

Co z resztą? Co z tymi sztywniakami, których te wysublimowane kabaretowe żarty nie śmieszą, a raczej stają się prehistoryczną wycieczką, swoistym zaznajamianiem się z cudem ewolucji, poprzez ukazywanie potencjalnego zachowania naszych praprzodków. Co jeśli niektórzy z nas idąc na polski film komediowy nie czekają na "mięsne kawałki", by wybuchnąć śmiechem, który zarazem ujawnia ich nadzieję na otrzymanie po seansie orderu dla "błyskotliwego widza"? Co jeśli filmy uznawane przez wielu za komedie (np. te Pana Koterskiego) rozumiane są jako dramaty? Co jeśli "Trudne Sprawy", "Dlaczego Ja?", "Pamiętniki z Wakacji", serial "Klan" pomimo groteskowych wątków nie potrafią zaspokoić głodu dobrego humoru?

Zostaje im leczenie farmakologiczne!?

piątek, 14 października 2011

"To nic nie świadczy, to o niczym nie znaczy..."

Rysunek Andezeja Mleczki

Cała Polska może już solidarnie odetchnąć. Wybory 2011 dobiegły końca. Ulice zostaną sprzątnięte z kampanijnych plakatów, ulotek, bilbordów, a społeczeństwo, choć już nieprzytulane przez polityka, nieotarte przezeń z łez, nienakarmione, poczuje ulgę, jak po wyjściu z naszego domu nudnych gości. Wielu mając poczucie emocjonalnego zgwałcenia, wróci do rzeczywistości pozbawionej nadziei...

Trudno mówić o wspólnych emocjach wywołanych samymi wynikami. Jedni bowiem, uniwersalnym, krótkim, pięcioliterowym słowem (tak polskim, że wypowiadane, wydaje się mieć na przemian czerwono-białe litery, a pasującym zarazem do każdego negatywnego, pozytywnego, obojętnego, normalnego, anormalnego, zaskakującego, przewidywalnego- zjawiska) wyrazili głośno swoją reakcję, okraszając to grymasem charakterystycznym dla surowego recenzenta. Reszta, (bardziej subtelna w dobieraniu słownictwa) sceptycznie komentowała: "była bida, jest bida i bedzie (sic!) bida". Kolejna grupa (tych najmocniej zaangażowanych politycznie) z potem na czole, z zaciśniętymi kciukami kibicowała "swoim", tak jakby od tego miało zależeć czy się jutro obudzą...

Ale czy przecieraliśmy oczy ze zdziwienia? Raczej nie. Jeśli jedyną opcją, mogącą wygrać z partią Donalda Tuska, była sekta lubująca się w emocjonalnym przekazie (który dla wielu Polaków jest zbyt czytelny i lawirujący na granicy moralności) to zwycięzca wydawał się mało zaskakujący. Frekwencja? Nie od dziś wiemy, że połowa z nas, ma los kraju w głębokim poważaniu, ewentualnie stoi wysoko ponad tym wszystkim, patrzy na Państwo z góry i nie zamierza schylać się do urny - bo szkoda zachodu, czasu i kręgosłupa. Co mogło zdziwić? Fatalny wynik lewicy (a przecież Pan Grzesiek się tak starał!) i zaskakujące duże poparcie dla Janusza Palikota. Utwierdziliśmy się bowiem w przekonaniu, ilu mamy przebieranych katolików - i to w kraju Karola Wojtyły! Błogosławionego Jana Pawła II! Ileż to zepsucia w narodzie, ileż zachodniego (już nawet nieperfumowanego) szamba! 10% głosujących?! 10% lewactwa, pedalstwa i masonerii?!  Dokąd zmierzasz Polsko?!

Jeśli Drogi Czytelniku masz wrażenie, że powyższe znaki są jakieś wilgotne od sarkazmu, to masz rację. Bo myślę, że jeśli nawet Pan Janusz wprowadził kilku clownów, cyrkowców, (którzy zresztą i tak już bardziej nie zhańbią urzędu Posła, niż zrobili to ich poprzednicy) to mam poczucie satysfakcji, że idea samego Sejmu RP zostanie dopełniona - mam tu na myśli pluralizm i otwarcie dyskusji na większą liczbę frontów. Scena polityczna nie będzie zdominowana przez prawicę, lekko sfeminizowana, a jak będzie wyglądało to wszystko w praktyce - zobaczymy. Jeśli swojego czasu Andrzej Lepper wprowadził do Sejmu swoich kolegów, dlaczego nie mógłby tego zrobić Pan Janusz? Zwłaszcza, że konkretów więcej, populizmu mniej, a i program momentami "trzeźwy".

Mamy sportowców, aktorów, tych znających się na wszystkim (np. Pan Tomaszewski), kilku katolickich talibów, lewicowych ultra liberałów, kilkudziesięciu inteligentów, kilkudziesięciu ludzi mających inne zalety i... AGENTA TOMKA - co by nikt się bezpieczny nie czuł!

Fakt faktem PO wygrało. Czekają nas więc kolejne 4 lata tej samej nudnej stabilności koalicyjnej. Znowu Pan Waldemar się nie wychyli, Pan Donald spróbuje się ludowcom bardzo nie narażać i jakoś to będzie. Jak coś nie wyjdzie to się przeprosi i powie, że za PiS-u byłoby gorzej. Oby nam tylko Polski całej nie wyprzedali i niemieckiego nie uczyli! AMEN!

PS. Jeden z najznamienitszych polskich jasnowidzów, przed samymi wyborami przewidział katastrofę - wg niego kraj nasz upaść zamierza na przełomie października i listopada - a tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Miej więc litość Platformo!
        
PS 2. Panie Jarosławie. Polska Pana potrzebuje! Niech Pan nie rezygnuje!
- to tak, żeby mógł się Pan na coś powołać, gdy zarzucą Panu niekonsekwencję w związku z obietnicą ustąpienia ze stanowiska Prezesa partii...

poniedziałek, 19 września 2011

"Nie pytaj o przyszłość, bo nawet jutro jest czymś, co niknie w dali..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

Do wyborów parlamentarnych został już niecały miesiąc, warto byłoby przyjrzeć się partiom walczącym w tym roku o poselskie mandaty. Ograniczając się do medium, które ja dawno pozwoliłem sobie zepchnąć do miana podrzędnego (TV), możemy bez dłuższego namysłu dojść do wniosku, że swój udział zgłosiło tylko sześć komitetów wyborczych: PO, PiS, SLD, PSL, Ruch Palikota i PJN.

Problem nie byłby zbyt trapiący, gdyby nie fakt, że nawet średnio rozgarnięty wyborca, który swoją empiryczną wiedzę na temat obecnej polityki, czerpie jedynie z "Wiadomości" na TVP1, powinien wiedzieć o tych partiach dosyć dużo. Na tyle, by nie musieć katować się kolejnymi debatami Tusk vs Kaczyński, Napieralski vs Pawlak, Palikot vs Poncyliusz. Chyba, że traktujemy powyższe show w kategorii rozrywki. To i owszem. Kilkanaście dni temu szefowie „Telewizji Publicznej” obserwując uważnie poczynania konkurencyjnego TVN-u, zdecydowali się zorganizować debatę, która będzie o tyle rzetelniejsza od tej „prywatnych konkurentów”, że wystąpi w niej reprezentant Prawa i Sprawiedliwości. Przewaga Telewizji Publicznej nad TVN-em w tej kwestii wynika z faktu, że mają mniejszego „minusa” w relacjach z Panem Prezesem.

„Dzisiejsze” debaty starają się być o tyle bardziej merytoryczne, że nie staje już naprzeciw siebie szef partii X z szefem partii Y, wymieniając się z nim pseudo-eksperckimi wywodami na temat wszystkich resortów. „Dziś” mamy debatę (np. gospodarczą), w której bierze udział „fachowiec” danej partii stając naprzeciw „fachowca” drugiej itd.

Pierwsza debata mająca tenże charakter, nie spełniła jednak pokładanych w niej nadziei. Nie mogłem bowiem uciec od wrażenia, że „fighterzy” ociekając tanią demagogią, sami w duchu śmieją się ze swoich haseł. I jak tu traktować te debaty poważnie? W których dany kandydat zdając sobie sprawę z sytuacji finansowej państwa, obiecuje, obiecuje i obiecuje…

Po skończeniu „pojedynku” stajemy przed dylematem, kto wypadł najlepiej, komu można zaufać jeszcze raz? (bo każde z tych ugrupowań już u władzy było). Co jeśli żaden? Zostaje brak udziału w wyborach, bo o reszcie komitetów nie wiemy nic! Media, tak często nagłaśniające problem zabetonowanej polskiej sceny politycznej polaryzują ją jeszcze bardziej. Od lat z teoretycznie systemu wielopartyjnego stworzyliśmy sobie dwupartyjny, a nieformalnie możemy po cichu mówić o jednopartyjnym (jeśli Pan Jarosław nadal będzie grał Smoleńskiem, a Pan Napieralski dziećmi i ładnym, grzecznym, chłopięcym uśmiechem).

Gdzie reszta? Przedziera się nieśmiało w Internecie. Co z tego? Kiedy my, staramy się ich znaleźć równie ochoczo, jak oni starają się być odnalezieni. Znów połowa z nas wybory zlekceważy, bo "przecież bez sensu, złodzieje wszyscy”, a reszta wyborców zagłosuje wybierając mniejsze zło z propozycji PO, PiS, SLD, PSL, kierując się atrakcyjnością bilbordów.
I znów, przez kolejne cztery lata spotykając dziennikarza pytającego nas o nasze zadowolenie z obecnego układu parlamentarnego – skrzywimy się, powiemy, że nas to nie interesuje, ale bardzo źle jest, że w ogóle masakra, i że wyjeżdżać trzeba, że kradną tylko no i że masakra. Na pytanie, co trzeba więc zmienić – odpowiemy stanowczym i zdecydowanym głosem:

 „WSZYSTKO!”.


czwartek, 1 września 2011

"Gdy wiara w Boga zabiera życie ludziom, co zamiast niego znaleźli religię"


Przyglądając się (nawet nie nad wyraz wnikliwie) minionym (jak i tym aktualnym) konfliktom zbrojnych, masowym mordom, zamachom, nie trudno odnieść wrażenia, że często wywodzą się z tych samych punktów zapalanych. Nie mam tu oczywiście na myśli niezrównoważenia psychicznego samych agresorów (choć w wielu przypadkach czynnik ten jest dosyć znaczący), ale raczej ich ideologiczne przekonanie mobilizujące ich do działania. Pomijając więc stan emocjonalny, chorą ambicję, czy prozaicznie brzmiącą chęć zdobyczy terytorialnych i materialnych, zabijają oni w imię czystości etnicznej, kulturowej i religijnej.

W tle trwających obecnie ponad trzydziestu konfliktów zbrojnych na całym Świecie, które prowadzone są na różnych frontach (głównie w Azji i Afryce) słyszymy o pojedynczych zamachach. Ten o największej sile rażenia miał miejsce 22 lipca 2011 roku. Zamachowiec Brevik realizując skrzętnie przygotowywany przez 3 lata plan, zabił 77 osób detonując bombę w Oslo i strzelając na wyspie Utoya do młodzieżówki Norweskiej Partii Pracy. Po pierwszym przesłuchaniu zamachowca, Świat jednogłośnie okrzyknął go prawicowym fundamentalistą kierującym się ideologią nazizmu  (chociażby w aspekcie troski o zachowanie czystości kulturowej). Norweg tłumaczył, że jego działanie będzie zrozumiane przez Europejczyków dopiero za kilkadziesiąt lat, gdy ekspansja Islamu w Europie będzie tak silna, że Stary Kontynent tracić będzie swoją chrześcijańską tożsamość, która od setek lat była tak silnie zakorzeniona. Trudno nazwać go fanatykiem religijnym i współczesnym krzyżowcem- zwłaszcza dlatego, że informacje na temat Brevika nie pozwalają określić go jako człowieka ściśle związanego z ruchem chrześcijańskim (choćby poprzez kontakty z masonerią). Coś czego kwestionować się  nie da, a co zostało zapisane w jego osobistym „Mein Kampf”, to nienawiść do Islamu i kultury muzułmańskiej. Przypisywana mu skrajna prawicowość kłóci się jednak z jego poparciem dla zintegrowanej Europy. Niełatwo więc o jasną ideologiczną kategoryzację Brevika, ale bez wątpienia jego wyznaniowo-etniczna nienawiść  była podstawą do jego agresji.

Atak z 11 września, wojny na Bałkanach, konflikt bliskowschodni to wydarzenia z ostatnich lat, a przecież to "kropla w krwawym morzu" wszystkich ofiar kulturowo-religijnych sporów w naszych dziejach, a z którymi Świat borykać się będzie zawsze, bowiem radykalizm najłatwiej budować na gruncie religijnym. Zarazem ekstremizm ten, jest najbardziej niebezpieczny – bo cóż daje większą odwagę w "heroicznym" działaniu, niż rzekomy jego boski wymiar.

Skonfliktowana przez wieki Europa ujednoliciła się przed laty kulturowo i religijnie na tyle, że do otwartych konfliktów zbrojnych na skalę wojny palestyńsko-izraelskiej już nie dochodzi. Unia Europejska (poniekąd na wzór ZSRR) kształtuję kontynent w jedną skonsolidowaną masę, a w imię tolerancji jedynie obserwuje bez wyraźnych działań rozwój europejskiego islamu.

Problem pojawić się może wtedy, gdy religia muzułmańska przestanie funkcjonować w Europie na zasadzie mniejszości, a stanie się (co przewidują prognozy europejskich futurologów) silną alternatywą dla chrześcijaństwa. Chyba, że do tego czasu ewolucja przyspieszy na tyle, że człowiek przestanie stawiać religię ponad Boga i pozwoli na to, by meczet stał kilka metrów od kościoła katolickiego, nie zasłaniając przy tym stojącej z tyłu żydowskiej synagogi.

środa, 10 sierpnia 2011

"Dziś ten świat to trotyl, a człowiek jest iskrą"

Rysunek Andrzeja Mleczki

Najdoskonalszym narzędziem politycznym, nie od dziś, jest propaganda. Rozwój mediów stwarza coraz łatwiejszą możliwość dotarcia do szerokiego spektrum odbiorców. Ubiegłe stulecie (poprzez działalność Adolfa H. i Józefa S.) ukazało nam nie tylko sposób, w jaki można osiągnąć polityczny sukces za pomocą czystej propagandy, ale jak dalece można ją wykorzystać w szukaniu poklasku dla zbrodniczych działań.

Dzisiaj, Adolf Hitler w drodze do swojego „sukcesu” nie skupiałby się na masowej produkcji plakatów, na kontroli artykułów prasowych. Dziś założyłby videobloga, własny kanał na Youtube, na którym niczym Damianero, czy Niekryty Krytyk, zamieszczałby swoje filmiki prosząc o subskrybowanie i „kciuki”. Utworzyłby konto na Facebooku i na swojej „tablicy” każdego dnia uświadamiałby „swoim znajomym”, że powinni z MySpace’a, Facebooka’a, NaszejKlasy, Waszej Klasy, usunąć każdego, którego nazwisko zalatuje żydowskim pochodzeniem. Zrobiłby to, gdyby nie natknął się wcześniej na tych, od których mógłby się wraz z Goebbelsem czegoś nauczyć i dostosować swoje metody na ówczesne czasy.

W wymiarze globalnym, bezapelacyjnymi mistrzami propagandy są największe mocarstwa, które swoje jestestwo na szczycie najbardziej liczących się państw Świata, muszą okraszać propagandą sukcesu. Choć oficjalnie „Zimna Wojna” już za nami, ciągle pojawia się ona w tle przy każdym politycznym lub militarnym ruchu USA, Rosji, czy Chin. Realia często okazują się jednak brutalniejsze i nie zawsze Chiny potrafią wybrnąć z zarzutów o nieprzestrzeganie praw człowieka, Rosja o mafijną strukturę państwa, a USA o lawirowanie na granicy własnych możliwości finansowych. Propagandę sukcesu można dość szybko podważyć, wskazując na błędy, przekłamania i realny stan rzeczy, który nijak ma się do różowego świata przedstawianego przez rządzących. Najlepiej sprawdza się więc propaganda spisku i czarnej wizji Świata.

W tej kwestii lepiej będzie już wrócić na nasze zabłocone (przez ostatnie deszcze)  podwórko. To właśnie u nas, obok propagandy sukcesu jaką stosuje ówczesny Rząd, fotografujący się na tle „zielonej wyspy” istnieje środowisko z posępnymi minami, nerwowo spoglądające dookoła siebie, szukające „układu”, o którym 6 lat temu mówił sam Prezes. Bowiem jego enigmatyczne, krótkie stwierdzenia: „Wiem, gdzie jest układ, ale nie mogę powiedzieć”, „Mam wiedzę, która wstrząśnie narodem, ale jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz” mogły rzeczywiście przekonać, dać nadzieję, że pod nie do końca dobrze skrojonym garniturem znajduje się kostium „Super bohatera”. Gdyż nadzieja daje niepowtarzalną siłę, z której zdaje sobie sprawę również O. Tadeusz, do którego Joseph G. mógłby chodzić pokornie na korepetycje. Wspólny nurt myślowy (z Jarosławem Kaczyńskim) na szczęście polaryzuje polską scenę polityczną tylko na dwa obozy.

Bo gdyby dyrektor toruńskiej rozgłośni namawiał do walki z tymi już walczącymi, to w Polsce nastałby totalny chaos, powodujący, że ten manipulowany przez "Gazetę Wyborczą" nie wiedziałby, czy tak naprawdę będąc przeciwko manipulowanym przez "Gazetę Polską" jest bardziej po ich stronie, czy (opowiadając się przeciwko nim) jest bardziej po stronie manipulowanych przez "Nasz Dziennik" (w myśl zasady: wróg mojego wroga jest moim przyjacielem).

Wszystko na szczęście (na wzór barw narodowych) ogranicza się jedynie do dwóch obozów. „My i Oni”. Przy czym cała dyskusja rozgrywa się w przeświadczeniu, że tylko ci z przeciwka są totalnie zmanipulowani przez wybrany establishment. Wchodzą więc w ruch oskarżenia o: służalczość innym nacjom, nie-polskość, zdradę, a z drugiej strony: zaściankowość, nacjonalizm i agresję.

Do tej atmosfery od lat się próbujemy przyzwyczaić, od lat ekscytujemy się swoimi propagandystami, mając tych z naprzeciwka za pomyłkę ewolucji. By nie popaść w przesadną monotonię należało coś zmienić, coś ulepszyć. Czas zatem na pełne wykorzystanie polskiego potencjału tkwiącego w religii i "polskiej empatii". Doskonałą okazją była katastrofa smoleńska, pozwalająca poobrzucać się podejrzeniami za „zbrodnię”, wcześniej śmierć Barbary Blidy. Bowiem nic, tak jak odpowiedzialność za czyjąś śmierć, nie pogrąży danego ugrupowania politycznego. Moralność? Delikatność?Szacunek? Takt? Pff…

Temat Blidy i Smoleńska się już trochę "wytarł", ale…. Dziś pojawia się kolejne pytanie: Kto zabił Andrzeja Leppera?
         I...? Prawo i Sprawiedliwość domaga się śledztwa! To się nazywa klasa. Śmiem bowiem twierdzić, że jeśli do ogólnego, złego stanu psychicznego szefa Samoobrony miał się ktoś przyczynić „z zewnątrz”, to szybciej byli to koledzy Pana Prezesa (w pamiętnych latach 2005-2007 i „wielkiej koalicji”), niż kumple Pana Tuska, którzy Pana Leppera uważali bardziej za polityczny wybryk natury, a nie za głównego rywala politycznego w walce o wspólny elektorat.
Komisję wtem powołać i od morderców się powyzywać!

Byłoby lepiej na świecie, gdyby wysiłek wkładany w wynajdywanie najsubtelniejszych praw moralnych, obracano na przestrzeganie najbardziej podstawowych.
- Marie von Ebner - Eschenbach

czwartek, 21 lipca 2011

"Wszystko i nic ulegnie zmianie. Zmieni się wszystko i nic"

Rysunek Andrzeja Mleczki

Choć do wyborów parlamentarnych jeszcze trochę czasu mamy, to już dziś można odczuć, że zbliżają się one wielkimi krokami. Nie tylko ze względu na to, że od miesięcy słyszymy o pomysłach partii rządzącej, by zorganizować dwudniowe głosowanie, co ich zdaniem poprawiłoby frekwencję (jeśli byłaby to prawdziwa przesłanka tej partii, by tego pomysłu bronić – to gratuluję optymizmu). Nie tylko ze względu na to, że mieliśmy do czynienia z kilkoma transferami (które rzecz jasna najczęściej mają miejsce przed samymi wyborami). Głównie jednak ze względu na to, że główna partia opozycyjna zaczęła realną kampanię wyborczą jeszcze przed jej formalnym rozpoczęciem. Można oczywiście tłumaczyć ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego tym, że oni, jako ludzie, którym los kraju leży najbardziej na sercu, nie mogą dłużej czekać. Bezczynnie patrzeć jak kraj wyprzedawany zostaje, a Polakom poprzez wysokie podatki, cenę benzyny, prądu i gazu zostają zabierane ostatnie złotówki (których Polacy mogli dorobić się w "marcepanowych czasach" 2005-2007). Czas, więc na uświadamianie narodu. Uświadamianie, że jest źle. Problemem okazują się jednak równolegle przeprowadzane badania nastrojów społecznych, które nijak mają się do ocen PiSu i ich ostatnich spotów „informacyjnych”.

Ze wstępnych wyników Diagnoz Społecznych 2011 wynika, że ok. 80% obywateli Rzeczypospolitej Polskiej jest zadowolonych z minionego roku. Pomimo wzrostu cen i bezrobocia. Również i dla mnie wyniki te okazują się być zaskakujące, ale… 

„Zadowoleni z minionego roku” -  stwierdzenie na odległość bije swoją nieskonkretyzowaną strukturą. Część Polaków (a domniemam, że większość) udzielając tejże odpowiedzi nie do końca mogła mieć przecież na myśli zadowolenie z obecnych rządów, ale na przykład radość z pojawienia się w roku 2010 nowego potomka w rodzinie. Z drugiej strony wygląda na to, że rząd nie nabroił przez ten czas tak bardzo, by zewsząd powiewało chłodnym pesymizmem (wdzierającym się do wszelakich sfer życia społecznego) i wywoływało nieopisaną tęsknotę za czasami, gdy Premierem był Pan Jarosław Kaczyński. Jak tu teraz tym naiwnym Polakom wmówić, że jest naprawdę źle? Że przygnębieni, na skraju wytrzymałości nerwowej, uwięzieni w psychozie depresyjno-maniakalnej aktorzy z pisowskich spotów są jednymi z nas? 

Wykorzystywanie ludzkich emocji i przypisywanie narodowi określonych odczuć i odruchów w atmosferze katastrofy smoleńskiej nie do końca się sprawdziło. Bowiem okazało się, że albo Polacy są pozbawieni podstawowych uczuć, a słowo „empatia” kojarzy im się z jakąś śmiertelną chorobą, albo po prostu „czerwona lampka bezpieczeństwa” ostrzegająca przed próbą manipulacji zapaliła im się dostatecznie wcześnie, bo Pan Jarosław Prezydentem nie został, a słupki poparcia PiS lecą na łeb na szyję (nawet te niesfałszowane). Co teraz?

Kampania „informacyjna” Prawa i Sprawiedliwości informująca Polaków, że za rządów PO żyje się źle, a Premierowi Tuskowi należy „podziękować” miała mieć już subtelniejszy charakter, niż te wcześniejsze, które swym patosem przerastały amerykańskie, wojenne produkcje filmowe. Nawet człowiek zaczyna lubić tych rodaków skarżących się na swój los. Ba! Utożsamia się z nimi, ale do czasu. Do momentu, gdy znów w niezłym medialnym „projekcie”  pojawia się na koniec logo PiS i Pan Jarosław.[Nawet w Muminkach Buka nie pojawiała się w każdym odcinku!]

O ile widząc rosnące ceny (co naiwnie tłumaczę kryzysem), wysokie bezrobocie i głosy opozycji - mogę przyjąćdo wiadomości, że mamy „nieudolny rząd”, o tyle z jeszcze iększym strachem patrzę na alternatywę dla tego rządu. Pan Kurski, Pani Kempa, Pan Ziobro, Pan Kuchciński, Pan Błaszczak, Pani Sobecka, Pani Kruk, Pani Rokita, Pan Mularczyk…no i Prezes nieszczęsny…

Największą katastrofą dzisiejszej polskiej polityki nie jest bowiem to, że PO jest partią rządzącą, ale to, że realny dwupartyjny system, z którym mamy do czynienia od 2005 roku wymusza na nas to, by jedyną „szansę” widzieć w PiSie. W ugrupowaniu, któremu bliżej jest do miana „sekty”, niż do miana "partii". Obozowi, któremu trudno zakończyć interesowny flirt z o. Tadeuszem Rydzykiem (żyjącym w państwie totalitarnym), któremu trudno wzbić się ponad podziały w Parlamencie Europejskim w imię interesu Polski, dla którego totalna krytyka Tuska, wykorzystywanie uczuć religijnych, granie na ludzkich emocjach, populizm, patriotyzm mylony z nacjonalizmem, niechęć do Rosjan i Niemców stają się jedynymi metodami na egzystencję w polskiej polityce. Sytuacja bez wyjścia? W kraju, w którym tylko połowa obywateli uprawnionych do głosowania bierze w nim czynny udział, a całe 100% zastrzega sobie prawo do bezrefleksyjnej krytyki i inwektyw typu „politycy to złodzieje”, w kraju, w którym ponad połowa obywateli nie do końca zdaje sobie sprawę z roli jaką pełnią poszczególni urzędnicy państwowi i gdzie wreszcie nadal zwykły polityczny image i demagogia może przekonać do oddania głosu na danego polityka – możliwe. 

Politycy mają rację – czas na zmiany. Nie chodzi tu raczej o zmiany premiera Tuska na premiera Kaczyńskiego, posła Nowaka na posła Kowalskiego. Czas na to, by społeczeństwo obywatelskie było bardziej świadome i aktywne, bo to pociągnie za sobą dalsze zmiany.

 „Tacy poeci jaka jest publiczność”

czwartek, 7 lipca 2011

„Teraz królem jest błazen. Teraz jest cool, luźno, super, bomba… Zniszczono powagę”

Rysunek Andrzeja Mleczki

Ponad rok temu pisząc o kondycji polskiej edukacji powstrzymywałem się od subiektywnych ocen stanu szkolnictwa wyższego. Nie wynikało to z mojej akceptacji i zadowolenia w tej kwestii, ale raczej oczekiwaniem na odpowiedni moment. Taki, który pozwalałby mi odczuwać komfort pisania nie będąc w to wszystko bezpośrednio „wplątany”. Umiarkowana krytyka, autocenzura i delikatna retoryka wynikać będzie jedynie z nieopisanego strachu przed ewentualnym cofnięciem „papierka” za lekceważący stosunek do dokumentu państwowego.

Dziś wyższym wykształceniem „pochwalić się” może 5 milionów Polaków, co z pewnością cieszy. Siła narodu tkwi bowiem w wykształconym społeczeństwie. Pytanie, czy w przeciągu ostatniego dwudziestolecia rzeczywiście mamy do czynienia ze swoistym oświeceniem tegoż narodu. Czy ilość, jak to często bywa, nie oddziałuje negatywnie na jakość. Liczba uniwersytetów i szkół wyższych rośnie, a masowa „produkcja” absolwentów przypominać zaczyna taśmę produkcyjną w dobrze zorganizowanej firmie czekoladek (bez nadzienia). Status studenta stracił swoją semantyczną moc, a przedefiniował się w coś, co stało się synonimem bumelanta, nieroba i kombinatora. Niektóre (wystrzegam się uogólnień) uczelnie nie tylko nie wypuszczają na „rynek pracy” specjalistów, ale poprzez swój tok i swoją formę powodują, że tymi specjalistami nigdy być nie będą. Powodem jest prosty fakt, że absolwent części uczelni (wystrzegam się uogólnień) po pięciu latach studiów nie będzie potrafił odnaleźć się w zawodzie (bez uprzedniej praktyki, szkolenia, które oduczy go złych nawyków itp.) ale będzie pamiętał, czy ściągawka z danego materiału była ukryta w jego lewej czy wprawej kieszeni. Nie o zepsucie się rozchodzi, a raczej o program studiów i naszą mentalność. Przedmioty są przeteoretyzowane, a ich program nie różni się niczym od nauczania szkoły średniej (poza obszernością jego zakresu). Praca magisterska? To też już jakoś mniej dumnie brzmi – zaczyna się kojarzyć ze zwykłym towarem, ewentualnie „sklejką” wydanych już książek. Co jest więc oceniane? Trzymanie się programowych ram, żeby przypadkiem student nie wyszedł za daleko z własną refleksją, z własną inwencją, bo jak to ocenić? W żaden „klucz” się przecież nie mieści.  

Studia, które winny uczyć głównie myślenia, a nie odtwarzania materiału „wymuszają” więc na studentach m.in. alternatywne podejście do zaliczenia (podejście stosowane przez lata w szkole podstawowej i średniej). Ściąganie. Nie jest ono przecież u nas żadnym powodem do wstydu, ale raczej dumą i dowodem na życiowy spryt (który staje się głównym atutem). A jeśli do „ściąg” przyznaje się nawet przewodniczący Napieralski, to cóż w tym złego? „Swój chłop!”.

 Tak to często studia, jak i wcześniejsze lata nauki szlifują umiejętności, które przydać się mogą w polskich realiach – cwaniactwo. A to, że lekarz bez ściąg nie jest już taki skuteczny w diagnozie naszej choroby, to, że urzędnik swoją „sympatycznością” będzie próbował zatuszować własne niedociągnięcia – co tam, wszystko jakoś się KRĘCIĆ powinno, a Polska na pokolorowanych papierowych nogach będzie stać. Dumna z wykształconego społeczeństwa, w którym prawie każdy pochwalić się będzie mógł maturą (bo wystarczy 30%), a niedługo połowa z wyższym wykształceniem i „kupionym magistrem”. To nic, że kultura (nawet dofinansowywana) będzie kulała, to nic, że muzyka rozrywkowa osiągnie poziom disco polo (de facto nadal cieszącego się wielkim uznaniem narodu), to nic, że polska kinematografia kojarzona będzie jedynie z kreacjami rodziny Lubiczów i Mostowiaków, to nic, że książki spełniać będą jedynie funkcję opałową. To nic.

Zachowajmy pozory, pokażmy, że „wykształconych” jest u nas więcej niż w całej Europie razem wziętej. Tylko to bezrobocie kurczę…
        
~ yntelygencik je*any 

wtorek, 21 czerwca 2011

„Czas odnotować ten fakt przykry, przywykliśmy do rzeczy absolutnie niezwykłych…”

Rysunek Andrzeja Mleczki

Ostatnie tygodnie na "polskiej scenie" stały pod znakiem wielkich transferów politycznych. Platforma Obywatelska staje się powoli politycznym Realem Madryt, który jest w stanie kupić każdego. Zaczęło się od "podkupowania" działaczy PiS-u (w 2007 roku), a teraz czas na lewicę. Najpierw Tomasz Nałęcz, który w Pałacu Prezydenckim „pracuje” już od jakiegoś czasu, a następnie - "TOP-owy" polityk lewicy Bartosz Arłukowicz. Potwierdza się przy okazji stara prawda, że dziś łatwiej wypromować się w komisji sejmowej niż w programach rozrywkowych TVP (Pan Rokita i Pan Ziobro to do tej pory sztandarowe przykłady tego zjawiska). Dziś mamy kolejny, a że medialność Pana Bartosza ujawnił program „Agent” nikogo nie powinno zaskakiwać to, iż ten swoją szansę należycie wykorzystał.

Kilka dni później Polskę obiegła wiadomość, że na hucznej imprezie urodzinowej partii PO pojawiła się Joanna Kluzik–Rostkowska. Choć już dawno w polityce podstawa ideologiczna straciła jakiekolwiek znaczenie (nie zaskoczyłoby mnie przejście radykalnie prawicowego działacza LPR do najbardziej lewicowego skrzydła SLD w zamian za mandat poselski) to Pani Joanna wśród niektórych skrajnie prawicowych posłów PiS mogła czuć się niezręcznie. Koledzy „różni”, a Prezes nie do końca stabilny emocjonalnie. Założenie więc własnej partii można było oceniać pozytywnie (pomimo mdłej i patetycznej nazwy „Polska jest Najważniejsza”). Polityczny manewr okazał się jednak bardziej złożony.

Z perspektywy czasu można żałować, że Pani Joannie nie udało się do PJN-u zwerbować okazalszej grupy posłów PiS. Drewniana, dziurawa tratwa zbudowana z kilku desek zmieściłaby jeszcze kilku zacnych działaczy partii Jarosława, a kapitan w trakcie natarcia na żeliwny okręt krzycząc „do boju!” w ostatecznym momencie przeskoczyłby do obozu „wroga” (co poniekąd uczynił). Dziś była działaczka PiS i PJN tłumaczy swoje decyzje strachem przed koalicją PiS-SLD i dobrem Polski rzecz jasna. Przeprasza również tych, których przekonała do zagłosowania w wyborach prezydenckich na Pana Kaczyńskiego. Ja ze swojej strony dziękuję tym, którzy przekonać się nie dali.

Obóz Donalda Tuska „połykać” zaczyna więc wszystko. Oferta programowa partii rozmywa się jeszcze bardziej, a szerokie skrzydła ideologiczne mogą okazać się nie do końca efektywne. Mimo wszystko PO rośnie w sondażach w siłę, co nadal tłumaczę marną wyborczą alternatywą w postaci sekciarskiego PiS-u i lewicy walczącą z własnymi duchami (z przeszłości).

Jarosław Kaczyński natomiast ukazał w ostatnich latach swoje zdolności do przepoczwarzania się, zmiany retoryki, a nawet oceny działalności politycznej lewicy. Dziś Pan Jarosław stawia na młodych. W czasie, kiedy establishment PO popijając „Martini”, jedząc kawior świętował swoje 10-urodziny, prezes PiS spotkał się z młodymi sympatykami partii. Daleko mi do komentarza o „politycznej pedofilii”, ale subtelnym flirtem z młodym pokoleniem również trudno było to nazwać. Pan Jarosław musiał czuć się nieswojo, tak jak nieswojo musieli czuć się ci, którzy byli przeciwni temu, by w tle maszerującego prezesa brzmiały słowa:

„Chłopie, jesteś już stary i biedny
Po twym wzroku widać, że chcesz już tylko spokoju
Masz błoto na twarzy
Ty wielka hańbo
Ktoś w końcu postawi Cię na swoim miejscu”

 Pan Jarosław po powyższym „hymnie” dumnie stanął i przemówił. W swoim stylu „pożartował” i  przekonywał, że PiS to super partia k… Tylko wiatr w oczy.

Dobroduszność działaczy Prawa i Sprawiedliwości nie zna jednak granic. Co tam wewnętrzne problemy! – O. Dyrektor ukarany grzywną (za nielegalną zbiórkę pieniędzy – co jest wyraźną nagonką na o. Tadeusza, bo co jak co, ale do nielegalnych zbiórek „duchownego” powinniśmy się już przyzwyczaić) nie musi fatygować się z wyciąganiem „drobnych”, bo na straży stanęła pierwsza obrończyni RM – Anna Sobecka, która deklaruje swoje finansowe wsparcie „potrzebującemu…”.

„…a ja nadstawię ucha z prawa i z lewa
i usłyszę: ‘no, można było się tego spodziewać’”

sobota, 4 czerwca 2011

Ulice przeklęte...

Rysunek Andrzeja Mleczki

Zapuszczając się w głąb czarno-białej pieczary nonkonformisty13, można dojść do wniosku, że jeśli autor nie jest jakimś zakamuflowanym przedstawicielem opcji niemieckiej, to przynajmniej antypolakiem. Z jednej strony jedzący polski chleb, a z drugiej strony wyśmiewający wszystko co polskie, drwiący z narodowych cech i przejaskrawiający ich wszelkie wady. Jakieś przejawy polskości jednak miewam. Może właśnie poprzez tę krytykę?

Kilka dni temu, kraj nasz żył wielkim wydarzeniem: Barrack Obama w Polsce! Nie będę podśmiewywał się z komunikacyjnego paraliżu stołecznego miasta, bo ani go bezpośrednio nie doświadczyłem, ani nie uważam, że Prezydent USA powinien czekać na transport komunikacji miejskiej. Wsiąść do przepełnionego autobusu i modlić się, by nie było ani „kanara”, ani grupy XXI-wiecznych, polskich ideologów przekonujących (w dosyć silnymi argumentami fizycznej perswazji), że kolor skóry  ma znaczenie. Pan Obama przyjechał więc swoim transporterem, przy którym nasz polski Rosomak wyglądałby jak zwykły blaszak. Coś, co warto podkreślić to fakt, że miał pełną świadomość w jakim kraju się znajduje. Wiedział, że to nie miejsce na picie piwa (jak w Irlandii), czy na grillowanie (jak w Anglii). Przekraczając naszą granicę należy bowiem cierpieć, cierpieć z nami. Stąpając po największym cmentarzysku w Europie o nazwie „Polska” należy zachowywać się należycie. Po złożeniu wieńców w Warszawie można było oczywiście odwiedzić Wawel, w Gdańsku złożyć kwiaty przed pomnikiem poległych stoczniowców, w Świebodzinie pomodlić się przed prawdziwym Jezusem (nie takim małym jakie mają tam, na Zachodzie), ale wizyta jednak okazała się zbyt krótka. Grafik  zbyt napięty, by poznać Polskę lepiej i rzeczywiście poczuć się Polakiem (jakim ponoć poczuł się 10. kwietnia 2010).

Nie kpię. Szacunek dla historii, poległych i pamięci o nich, uważam za niezwykle ważny. Zwłaszcza dziś, w  świecie, w którym za gwiazdy i symbole uważa się ludzi pokroju Justina Biebera. Co mi przeszkadza, to pielęgnowanie etosu Polski, jako kraju umęczonego i tragicznego. Najwyraźniej chcemy być Chrystusem Narodów, mieć swój krzyż i dookoła okazywać swój ból. Nie chcę jednak, by każdemu przedstawicielowi zagranicznej dyplomacji nasz kraj kojarzył się tylko z pomnikami, cmentarzami, nieudanymi powstaniami, katastrofami lotniczymi, które nie przynoszą nam chluby.

Przejmując prezydencję w Unii Europejskiej i organizując szereg koncertów ukazując to, co dobre w polskiej muzyce, o zgrozo daliśmy sobie znowu powody do szerokich dyskusji.
- Bo jak to? Masoński Żyd – Wojewódzki, mający z Polską tak mało wspólnego, będzie to współorganizował. Pamiętacie co zrobił z polską flagą?
- O Nie! Zakazać koncertu! Scenę złożyć, a na jej miejsce pomnik zbudować, upamiętniający… no coś upamiętniający – ale żeby to tragedia była… Ale taka, która na Świecie, by wrażenie wywarła.

Lubimy być smutni, lubimy rozpamiętywać, rozdrapywać rany, wypominać sąsiadom, że od zawsze byli dla nas źli i nie wierzymy w ich żaden gest, bo kolejnym podstępem to zalatywać może. Mam szacunek do polskiej historii, ale nie mam szacunku do epatowania nią w każdej możliwej sytuacji i robienia z niej karty przetargowej i swoistego symbolu. Coś, czym możemy się w najbliższym czasie poszczycić (nie w liczbie ofiar, ale w skutecznym działaniu) to Euro 2012. Stadion Narodowy jednak robi nam na złość i nie chce być dobry i spełniać warunków. Ogólna sytuacja przygotowań może nie napawa przesadnym optymizmem, ale ja wciąż wierze, że się uda. Ciągle myślę, że jeśli przyjdzie nam się za rok czegoś wstydzić to bardziej gry naszych orłów.

Pozytywne zakończenie? Zawsze będzie można postawić kolejny pomnik jednoczący nas – „w bulu bez nadzieji” (sic!): „Ku pamięci: Klęska Euro 2012” i zapraszać… turystów.

poniedziałek, 16 maja 2011

...gdzie niewiedza jest rozkoszą

Rysunek Andrzeja Mleczki

W świecie, w którym triskaidekafobia jest jednostką chorobową tak samo popularną jak chociażby katar, trudno dodawać wpis 13. dnia miesiąca – i to jeszcze w piątek. Kto to bowiem przeczyta? Wpis zostałby od razu naznaczony, a czytelnik ominąłby go… tak z zasady, tak na wszelki wypadek. Jako, że czternasty dzień miesiąca (zwłaszcza, gdy jest to sobota) poświęcony jest na afirmację życia (porównywalną z tą, jaką prawdopodobnie uskuteczniają ludzie, którzy o włos uniknęli śmierci), postanowiłem dodać wpis dopiero dziś – w dniu, który niewątpliwie kryje za sobą kolejny zabobon i swój ciężar, ale NA SZCZĘŚCIE nie został równie rozgłoszony i rozpopularyzowany.

Co w dzisiejszym modernistycznym świecie może więc wzbudzać niepokój większy, niż liczba „13”, czarny kot, rozbite lustro czy rozsypana sól? Może dla wielu wydawać się to zaskakujące, ale sprawy mniej trywialne i mniej zalatujące średniowiecznymi praktykami. Według wielu, ja zostałem już naznaczony - (urodzony 13. listopada w piątek) – może i z tego powodu nie wzbudza już we mnie szczególnych negatywnych odczuć fakt, że mój czarny kot przebiega mi drogę kilka razy dziennie (może wie o naszych ludzkich przesądach i robi to złośliwie), moje łóżko ustawione prawą stroną do ściany niejako wymusza na mnie wstawanie lewą nogą… [bo sam przed sobą czułbym się zażenowany poranną gimnastyką polegającą na przekładaniu prawej nogi nad lewą tak, by zapewnić sobie dzień szczęścia – hm… a może tozwykłe lenistwo(?)]. Co gorsza nigdy nie traciłem czasu na szukanie czterolistnych koniczyn, nie łapałem się za guziki, gdy widziałem kominiarza, a i nigdy nie uznałem się za „szczęściarza”, że nie spotkałem jeszcze na swojej drodze zakonnicy z wiadrami. Pająki zabijałem w dzieciństwie bez opamiętania (bez szczególnej złośliwości w stosunku do Pana Zubilewicza czy Kreta, którzy obiecywali bezdeszczowy dzień). Tak to przechodząc pod słupami, pod drabinami i innymi pechogennymi miejscami udało mi się dożyć dnia w którym bawię się w „netowe gryzmoły” i opisuję otaczające mnie absurdy.

Po przydługawym wstępie warto byłoby więc przejść do rzeczy – do sedna. Otóż Świat dowiedział się nie tak dawno o wielkim sukcesie Amerykanów. Ludzie powinni odetchnąć z ulgą, bo o to nie ma największego szatana naszych czasów – Usāmah bin Muḥammad bin ʿAwaḍ bin Lādin nie żyje!  Reakcje niektórych Amerykanów przypomniała reakcje Talibów na wieść o liczbie ofiar z 11 września. A ja po raz kolejny wykazałem się ignoranctwem, ewentualnie sztywniactwem – nie wypiłem lampki szampana i nie dmuchnąłem w sylwestrową trąbkę, tudzież wuwuzelę. Informację przeczytałem i zamknąłem wiadomość z mniejszą dawką emocji, niż gdy dowiadywałem się o odpadnięciu Los Angeles Lakers z tegorocznych play-offów, czy o rozpadzie związku Doda – Nergal. Czy nie jest w stanie zelektryzować mnie wiadomość o największym ciosie zadanym w dzisiejszy terroryzm? Warto byłoby zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście można nazwać to ciosem. Al-Kaida wbrew pozorom ma mniej scentralizowaną strukturę niż partia PiS czy PO, a ze znalezieniem następcy „wodza” nie powinno być tam większego problemu. Nie chcę ich w żaden sposób deprecjonować i twierdzić, że w CV należy podpisać się jako „oszołom”, bo „głowę” najprawdopodobniej trzeba mieć tam większą, niż u nas starając się o posady ministerialne. Ale wódz się znajdzie. Co dalej? Moje pacyfistyczne podejście do konfliktów zbrojnych w kontekście walki z terroryzmem pewnie by się nie sprawdziło - i nie tylko dlatego, że język „kałasznikowów” jest prostszy od paszto. Jakikolwiek dialog i negocjacje byłyby po prostu trudne, należałoby więc zastanowić się co zrobić, by sytuacji nie zaogniać, ale ją studzić… WTC już nie ma, ale kilka budynków w NY czy Waszyngtonie jeszcze zostało...
Albo to wszystko zagmatwało się samo, albo owe zagmatwanie sprzyja obu stronom? Zabrzmiałem antagonistycznie wobec swoich wywodów na temat teorii spiskowych? Ech…   
        
"O say, does that star-spangled
banner yet wave
O'er the land of the free
and the home of the brave?"