czwartek, 21 lipca 2011

"Wszystko i nic ulegnie zmianie. Zmieni się wszystko i nic"

Rysunek Andrzeja Mleczki

Choć do wyborów parlamentarnych jeszcze trochę czasu mamy, to już dziś można odczuć, że zbliżają się one wielkimi krokami. Nie tylko ze względu na to, że od miesięcy słyszymy o pomysłach partii rządzącej, by zorganizować dwudniowe głosowanie, co ich zdaniem poprawiłoby frekwencję (jeśli byłaby to prawdziwa przesłanka tej partii, by tego pomysłu bronić – to gratuluję optymizmu). Nie tylko ze względu na to, że mieliśmy do czynienia z kilkoma transferami (które rzecz jasna najczęściej mają miejsce przed samymi wyborami). Głównie jednak ze względu na to, że główna partia opozycyjna zaczęła realną kampanię wyborczą jeszcze przed jej formalnym rozpoczęciem. Można oczywiście tłumaczyć ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego tym, że oni, jako ludzie, którym los kraju leży najbardziej na sercu, nie mogą dłużej czekać. Bezczynnie patrzeć jak kraj wyprzedawany zostaje, a Polakom poprzez wysokie podatki, cenę benzyny, prądu i gazu zostają zabierane ostatnie złotówki (których Polacy mogli dorobić się w "marcepanowych czasach" 2005-2007). Czas, więc na uświadamianie narodu. Uświadamianie, że jest źle. Problemem okazują się jednak równolegle przeprowadzane badania nastrojów społecznych, które nijak mają się do ocen PiSu i ich ostatnich spotów „informacyjnych”.

Ze wstępnych wyników Diagnoz Społecznych 2011 wynika, że ok. 80% obywateli Rzeczypospolitej Polskiej jest zadowolonych z minionego roku. Pomimo wzrostu cen i bezrobocia. Również i dla mnie wyniki te okazują się być zaskakujące, ale… 

„Zadowoleni z minionego roku” -  stwierdzenie na odległość bije swoją nieskonkretyzowaną strukturą. Część Polaków (a domniemam, że większość) udzielając tejże odpowiedzi nie do końca mogła mieć przecież na myśli zadowolenie z obecnych rządów, ale na przykład radość z pojawienia się w roku 2010 nowego potomka w rodzinie. Z drugiej strony wygląda na to, że rząd nie nabroił przez ten czas tak bardzo, by zewsząd powiewało chłodnym pesymizmem (wdzierającym się do wszelakich sfer życia społecznego) i wywoływało nieopisaną tęsknotę za czasami, gdy Premierem był Pan Jarosław Kaczyński. Jak tu teraz tym naiwnym Polakom wmówić, że jest naprawdę źle? Że przygnębieni, na skraju wytrzymałości nerwowej, uwięzieni w psychozie depresyjno-maniakalnej aktorzy z pisowskich spotów są jednymi z nas? 

Wykorzystywanie ludzkich emocji i przypisywanie narodowi określonych odczuć i odruchów w atmosferze katastrofy smoleńskiej nie do końca się sprawdziło. Bowiem okazało się, że albo Polacy są pozbawieni podstawowych uczuć, a słowo „empatia” kojarzy im się z jakąś śmiertelną chorobą, albo po prostu „czerwona lampka bezpieczeństwa” ostrzegająca przed próbą manipulacji zapaliła im się dostatecznie wcześnie, bo Pan Jarosław Prezydentem nie został, a słupki poparcia PiS lecą na łeb na szyję (nawet te niesfałszowane). Co teraz?

Kampania „informacyjna” Prawa i Sprawiedliwości informująca Polaków, że za rządów PO żyje się źle, a Premierowi Tuskowi należy „podziękować” miała mieć już subtelniejszy charakter, niż te wcześniejsze, które swym patosem przerastały amerykańskie, wojenne produkcje filmowe. Nawet człowiek zaczyna lubić tych rodaków skarżących się na swój los. Ba! Utożsamia się z nimi, ale do czasu. Do momentu, gdy znów w niezłym medialnym „projekcie”  pojawia się na koniec logo PiS i Pan Jarosław.[Nawet w Muminkach Buka nie pojawiała się w każdym odcinku!]

O ile widząc rosnące ceny (co naiwnie tłumaczę kryzysem), wysokie bezrobocie i głosy opozycji - mogę przyjąćdo wiadomości, że mamy „nieudolny rząd”, o tyle z jeszcze iększym strachem patrzę na alternatywę dla tego rządu. Pan Kurski, Pani Kempa, Pan Ziobro, Pan Kuchciński, Pan Błaszczak, Pani Sobecka, Pani Kruk, Pani Rokita, Pan Mularczyk…no i Prezes nieszczęsny…

Największą katastrofą dzisiejszej polskiej polityki nie jest bowiem to, że PO jest partią rządzącą, ale to, że realny dwupartyjny system, z którym mamy do czynienia od 2005 roku wymusza na nas to, by jedyną „szansę” widzieć w PiSie. W ugrupowaniu, któremu bliżej jest do miana „sekty”, niż do miana "partii". Obozowi, któremu trudno zakończyć interesowny flirt z o. Tadeuszem Rydzykiem (żyjącym w państwie totalitarnym), któremu trudno wzbić się ponad podziały w Parlamencie Europejskim w imię interesu Polski, dla którego totalna krytyka Tuska, wykorzystywanie uczuć religijnych, granie na ludzkich emocjach, populizm, patriotyzm mylony z nacjonalizmem, niechęć do Rosjan i Niemców stają się jedynymi metodami na egzystencję w polskiej polityce. Sytuacja bez wyjścia? W kraju, w którym tylko połowa obywateli uprawnionych do głosowania bierze w nim czynny udział, a całe 100% zastrzega sobie prawo do bezrefleksyjnej krytyki i inwektyw typu „politycy to złodzieje”, w kraju, w którym ponad połowa obywateli nie do końca zdaje sobie sprawę z roli jaką pełnią poszczególni urzędnicy państwowi i gdzie wreszcie nadal zwykły polityczny image i demagogia może przekonać do oddania głosu na danego polityka – możliwe. 

Politycy mają rację – czas na zmiany. Nie chodzi tu raczej o zmiany premiera Tuska na premiera Kaczyńskiego, posła Nowaka na posła Kowalskiego. Czas na to, by społeczeństwo obywatelskie było bardziej świadome i aktywne, bo to pociągnie za sobą dalsze zmiany.

 „Tacy poeci jaka jest publiczność”

czwartek, 7 lipca 2011

„Teraz królem jest błazen. Teraz jest cool, luźno, super, bomba… Zniszczono powagę”

Rysunek Andrzeja Mleczki

Ponad rok temu pisząc o kondycji polskiej edukacji powstrzymywałem się od subiektywnych ocen stanu szkolnictwa wyższego. Nie wynikało to z mojej akceptacji i zadowolenia w tej kwestii, ale raczej oczekiwaniem na odpowiedni moment. Taki, który pozwalałby mi odczuwać komfort pisania nie będąc w to wszystko bezpośrednio „wplątany”. Umiarkowana krytyka, autocenzura i delikatna retoryka wynikać będzie jedynie z nieopisanego strachu przed ewentualnym cofnięciem „papierka” za lekceważący stosunek do dokumentu państwowego.

Dziś wyższym wykształceniem „pochwalić się” może 5 milionów Polaków, co z pewnością cieszy. Siła narodu tkwi bowiem w wykształconym społeczeństwie. Pytanie, czy w przeciągu ostatniego dwudziestolecia rzeczywiście mamy do czynienia ze swoistym oświeceniem tegoż narodu. Czy ilość, jak to często bywa, nie oddziałuje negatywnie na jakość. Liczba uniwersytetów i szkół wyższych rośnie, a masowa „produkcja” absolwentów przypominać zaczyna taśmę produkcyjną w dobrze zorganizowanej firmie czekoladek (bez nadzienia). Status studenta stracił swoją semantyczną moc, a przedefiniował się w coś, co stało się synonimem bumelanta, nieroba i kombinatora. Niektóre (wystrzegam się uogólnień) uczelnie nie tylko nie wypuszczają na „rynek pracy” specjalistów, ale poprzez swój tok i swoją formę powodują, że tymi specjalistami nigdy być nie będą. Powodem jest prosty fakt, że absolwent części uczelni (wystrzegam się uogólnień) po pięciu latach studiów nie będzie potrafił odnaleźć się w zawodzie (bez uprzedniej praktyki, szkolenia, które oduczy go złych nawyków itp.) ale będzie pamiętał, czy ściągawka z danego materiału była ukryta w jego lewej czy wprawej kieszeni. Nie o zepsucie się rozchodzi, a raczej o program studiów i naszą mentalność. Przedmioty są przeteoretyzowane, a ich program nie różni się niczym od nauczania szkoły średniej (poza obszernością jego zakresu). Praca magisterska? To też już jakoś mniej dumnie brzmi – zaczyna się kojarzyć ze zwykłym towarem, ewentualnie „sklejką” wydanych już książek. Co jest więc oceniane? Trzymanie się programowych ram, żeby przypadkiem student nie wyszedł za daleko z własną refleksją, z własną inwencją, bo jak to ocenić? W żaden „klucz” się przecież nie mieści.  

Studia, które winny uczyć głównie myślenia, a nie odtwarzania materiału „wymuszają” więc na studentach m.in. alternatywne podejście do zaliczenia (podejście stosowane przez lata w szkole podstawowej i średniej). Ściąganie. Nie jest ono przecież u nas żadnym powodem do wstydu, ale raczej dumą i dowodem na życiowy spryt (który staje się głównym atutem). A jeśli do „ściąg” przyznaje się nawet przewodniczący Napieralski, to cóż w tym złego? „Swój chłop!”.

 Tak to często studia, jak i wcześniejsze lata nauki szlifują umiejętności, które przydać się mogą w polskich realiach – cwaniactwo. A to, że lekarz bez ściąg nie jest już taki skuteczny w diagnozie naszej choroby, to, że urzędnik swoją „sympatycznością” będzie próbował zatuszować własne niedociągnięcia – co tam, wszystko jakoś się KRĘCIĆ powinno, a Polska na pokolorowanych papierowych nogach będzie stać. Dumna z wykształconego społeczeństwa, w którym prawie każdy pochwalić się będzie mógł maturą (bo wystarczy 30%), a niedługo połowa z wyższym wykształceniem i „kupionym magistrem”. To nic, że kultura (nawet dofinansowywana) będzie kulała, to nic, że muzyka rozrywkowa osiągnie poziom disco polo (de facto nadal cieszącego się wielkim uznaniem narodu), to nic, że polska kinematografia kojarzona będzie jedynie z kreacjami rodziny Lubiczów i Mostowiaków, to nic, że książki spełniać będą jedynie funkcję opałową. To nic.

Zachowajmy pozory, pokażmy, że „wykształconych” jest u nas więcej niż w całej Europie razem wziętej. Tylko to bezrobocie kurczę…
        
~ yntelygencik je*any