sobota, 27 października 2012

"Rozróżnianie barw jest jedną z zalet licznych, gdy Świat, który widzisz jest monochromatyczny..."

Rysunek Andrzeja Mleczki

W poprzednim wpisie wspominałem, że gdy w debacie publicznej mowa o LUDZKIM ŻYCIU, inne kwestie momentalnie ulegają swoistej deprecjacji. W takiej chwili polityczny (skażu pa francuski… ) „savoir vivre” każe nam się na chwilę zatrzymać, poddać głębokiej refleksji, a pod żadnym pozorem nie zajmować się śledzeniem „słupków”, nie ekscytować kandydatami na kandydatów na premiera, a już na pewno nie zaprzątać sobie głów zalanymi stadionami. Warto przygotować porządną, teflonową patelnie, a z lodówki wyjąć starego kotleta o nazwie „ustawa antyaborcyjna”, otworzyć okna, a następnie w zaciszu polskiego zaścianka starannie smakołyk odgrzać… na największym ogniu rzecz jasna.

Obecnie obowiązująca ustawa antyaborcyjna (z 1993 roku) nazywana jest potocznie kompromisem aborcyjnym. Trudno natomiast używać tego określenia w momencie, gdy jedna ze stron żadnymi ustępstwami zainteresowana nie jest. Mowa tu o politykach o wyraźnie konserwatywnych poglądach, o ich wyborcach i… duchownych, którzy za wszelką cenę swój światopogląd chcą narzucić innym i to poprzez AKT PRAWNY!

Podstawowym problemem wspomnianych grup nacisku jest to, że postrzegają oni Świat w systemie „zerojedynkowym”. Złośliwie mógłbym zaznaczyć, że takie subiektywne spojrzenie na Kościół Katolicki w ten właśnie sposób (mając na uwadze pedofilię, homoseksualizm wśród duchownych, ekscytujące zabawy w lizanie księdzu kolan, podróże biskupów samochodem pod wpływem alkoholu) postawiłoby na nim przysłowiowy „krzyżyk”.  

Kościół od lat (co niewątpliwie spowodowane jest naszą historią) uzurpuje sobie prawo do współtworzenia Państwa, do jego współzarządzania, do wywierania presji na parlamentarzystów („p” mogłoby mieć mniejszą czcionkę) ba! do namaszczania tych „dobrych” i ganienia z ambony tych „złych”. Nie da się jednak ukryć, że malejąca wciąż liczba wiernych, powoduje, że prawo Kościoła do narzucania CAŁEMU SPOŁECZEŃSTWU swoich zasad, staje się znikome, by nie powiedzieć żadne.  Modne i tak często używane przez duchownych (w swoim kontekście) pojęcie „dyskryminacja” pasuje tu chyba najbardziej. W naszym Państwie (w którym konstytucyjnie każdy powinien czuć się wolny), człowiek innego wyznania, ateista, antyteista, agnostyk czuje się na siłę doktrynizowany, łapany za „mordę” i skazany na krzyk prosto w twarz „ej Bóg jest! Rozumiemy się?!”. Do pełni „szczęścia” brakuje mu chyba tylko ustawy o obowiązku przestrzegania 5 przykazań kościelnych...

Obecna ustawa (wbrew przypuszczeniom Kościoła) NIE NAKAZUJE aborcji. Nie głosi: „Każda kobieta po zajściu w ciąże winna niezwłocznie udać się do gabinetu i dokonać zabiegu”, ponieważ nie tylko od strony moralnej, ale i demograficznej byłaby to delikatnie rzecz ujmując „słaba akcja”. Ustawa nie głosi również: „Każda kobieta, która w wyniku gwałtu zajdzie w ciążę/ dowiadując się, że płód jest uszkodzony/ której życie jest zagrożone MUSI obligatoryjnie dokonać aborcji”. Obecna ustawa daje jedynie PRAWO DO PODJĘCIA TEJ TRUDNEJ DECYZJI (nawet dla zepsutego ateisty) W RAMACH WŁASNEGO SUMIENIA, JEDYNIE W TRZECH OKREŚLONYCH PRZYPADKACH.

Inną kwestią jest fakt, że księża niewątpliwie stali się mistrzami teorii. Bez rumieńca na twarzy dają eksperckie rady w sprawach skutecznej antykoncepcji, posiadają również tajemną wiedzę dotyczącą stworzenia szczęśliwej rodziny i udanego małżeństwa… w takim razie doprawdy śmiesznym wyzwaniem okazuje się dla nich podjęcie decyzji w sprawie czyjegoś życia/śmierci - głosząc ową treść z ambony w towarzystwie innych teoretyków „zatroskanych” losem ludzi, którzy odczują tragedię na własnej skórze i zmierzą się z podjęciem decyzji. Bo przecież STANOWISKO KOŚCIOŁA W TEJ SPRAWIE JEST JASNE I NIE MA ŻADNEGO ALE!

- Proszę księdza… jestem w ciąży…
- Ale z prawego łoża prawda?!
- Tak, ale…

- Brawo! Gratuluję!… chrzest 500zł… Dzięki Rządowi Prawa i Sprawiedliwości i „becikowemu” zostanie Pani jeszcze 500zł na wychowanie pociechy! Doprawdy gratuluję…

- Ale proszę księdza… moje życie jest zagrożone, mam trójkę dzieci…
- Eeee proszę się wziąć w garść! I mi tu nie szlochać, może Pani o zabiciu dziecka myśli co? Po to, żeby swoje życie ratować?! Czym ono zawiniło?! Pani się zwie katoliczką?! Tfu! Stanowisko Kościoła jest nieugięte i powinna je Pani znać… No cóż w zaistniałej sytuacji proszę przekazać mężowi gratulacje i informację, że chrzest 500zł… sama Pani rozumie…

Swoistą skłonność do podejmowania takich decyzji za ludzi, których problem dotyczy można najwyżej tłumaczyć tym, że tego typu dylematy muszą być z góry rozwiązywane, by skupić się na prawdziwych problemach:
-  brak miejsca na multipleksie dla TV TRWAM
- problemy z koncesją Radia Maryja
- brak wyraźnej pomocy ze strony Rządu dla nowych inwestycji Ojca Tadeusza
itd…

Sytuacja komplikuje się, gdy zetkniemy się z rzeczywistością, przestaniemy sarkastycznie traktować dyktatorskie podejście Kościoła do tak poważnej kwestii. Spojrzymy na tragedię kobiety, która zostaje brutalnie zgwałcona i zachodzi w ciążę. Wtedy bowiem wszystkie teoretyczne zapiski z kościelnych kazań przestają mieć zastosowanie. Dramatyzuje się kwestia wyboru, czy dokonać wczesnej aborcji, czy urodzić dziecko swojego kata – i starać się je pokochać (jak radzi Kościół). Kwestia dokonania właściwego wyboru okazuje się trudniejsza również wtedy, gdy nasz dom nie wygląda jak pałac w Licheniu, a urodzenie niepełnosprawnego dziecka, które poprzez zwykły ludzki odruch (nie kościelne przykazania) będziemy chcieli leczyć za wszelką cenę, kosztem własnego zdrowia i bytu całej rodziny (po to by przedłużyć życie dziecka choćby o kilka dni). Osobisty dramat w postaci wyboru własnego życia, czy „donoszenia ciąży” może również okazać się trudniejszy, niż wygłoszenie kilku rad księży z "kościelnej mównicy"… W powyższych trzech przypadkach „dobra rada” duchownych, modlitwa i wsparcie „dobrym słowem” może okazać się niewystarczająca.

Nie bawmy się więc w monopolistów na wszelką wiedzę i prawdę. Pozwólmy w powyższych sytuacjach decydować samemu i kierować się własnym SUMIENIEM i WOLNĄ WOLĄ, która rzekomo pochodzi od Boga.

wtorek, 23 października 2012

„wszystko, co na górze musi kiedyś spaść”

Rysunek Andrzeja Mleczki

Każda partia polityczna zwłaszcza, gdy osiąga sukces (wygra wybory) musi liczyć się z bolesnym upadkiem. Od niej samej zależy jednak, kiedy ten upadek nastąpi. W historii III RP najboleśniejszy upadek zanotował Sojusz Lewicy Demokratycznej. W kraju, który przez lata tłamszony był przez ustrój ściśle związany z Panem Leszkiem Millerem, Aleksandrem Kwaśniewskim, Józefem Oleksym, stworzono partię, która nadal czerwona była, ale jakoś estetyczniej tą czerwonością emanowała. Mało tego! SLD w 2001 roku osiągnęło wynik 41%! Po wielu aferach, w które zamieszani byli czołowi działacze partii, Sojusz wraz z UP i PD w 2005 roku spadł do poziomu 13%. O żadnym telemarku mowy być nie mogło. Upadek bolesny, do tego skazanie na długą rehabilitację.

Prawo i Sprawiedliwość, wielkie zwycięstwo… 2 lata i porażka. Klęska o tyle dotkliwa, że z  największym wrogiem, szatanem w czarnej pelerynie, Lordem Voldemortem polskiej sceny politycznej – Platformą Obywatelską RP. Tym sposobem na tron usiadła kolejna partia i narodził się kolejny ambitny plan utrzymania władzy w rękach dłużej, niż przez jedną kadencję. Koalicja z Polskim Stronnictwem Ludowym (ugrupowaniem, które potrafiłoby dogadać się w jednej chwili z Palestyńczykami i Izraelczykami, trzymając jednocześnie amerykańską flagę w ręku i wykrzykując „Allahu Akbar!” nie dostrzegając przy tym żadnego konfliktu interesów) i znowu spięcie pośladków, nadymanie się i próba utrzymania społecznego poparcia na dłużej.

W 2011 roku nastąpił test. Słaba, momentami karykaturalna opozycja, węsząca bomby w smoleńskim Tupolewie pozwala Platformie wygrać kolejne wybory i cierpliwie czeka na swój moment, a ten długo wyczekiwany moment chyba powoli nastaje. Pijar PiSu znacząco się zmienia. Marketing wskoczył na wyższy szczebel i mamy „kandydata PiS na premiera” (który jest iluzoryczny, ale PR skuteczniejszy niż przekonywanie społeczeństwa, że Putin z Tuskiem to kumple ze szkolnej ławki), do tego dyskusje eksperckie na temat „najważniejszych” społecznych spraw (nic one specjalnego do ogólnej debaty publicznej nie wnoszą, ale są niewątpliwie poważniejsze, niż wystąpienia Pana Macierewicza, który upierał się, że Rosja wypowiedziała nam 10.04.2010 wojnę) i cała ta konstruktywna krytyka rządu zaczyna najzwyczajniej w świecie popłacać, PO spada, a PiS rośnie w siłę.

Donald Tusk wygłasza więc kolejną przemową ku pokrzepieniu serc, problemy społeczne przykrywa odgrzewanymi kotletami (ustawa antyaborcyjna, in vitro)- tematami, które zawsze dominują w programach informacyjnych i publicystycznych – bo kto w takim razie będzie wspominał o debacie eksperckiej PiSu w sprawie rynku pracy, skoro w Sejmie O LUDZKIM ŻYCIU mowa! W kolejnych wyborach zabetonowanie polskiej sceny politycznej znów spowoduje walkę pomiędzy PO i PiSem. Jedni zagłosują na PO, bo PiS sektą powiewa, a drudzy na PiS, bo PO to jakaś nieudolna zgraja kolesi.  Summa summarum upadku SLD, ugrupowanie Donalda Tuska pewnie nie powtórzy, ale przegrana z Jarosławem Kaczyńskim i jego „armią” bolałaby chyba bardziej… a staje się jakby coraz bardziej realna...