sobota, 17 sierpnia 2013

Dziewczynka bez zapałek



Ilekroć piszę o naszej miodnej krainie mam poczucie ordynarnego odzierania się z resztek swojego patriotyzmu. Niejednokrotnie zwracając uwagę na naszą specyficzną mentalność, na coś, co przyszło nazywać nam religijnością (choć z Bogiem to ma niewiele wspólnego) czy też drwiąc z naszego podejścia do życia mającego silnie patologiczne wzorce, odczuwam wstyd - czy ta reakcja jednoznacznie sugerująca moją tożsamość z Narodem daje mi wystarczające prawo do zauważania w sobie choć grama patriotyzmu? Zaryzykuję stwierdzenie, że drugim gramem jest chociażby to, iż często o tym piszę - to chyba znaczy, że boli.

Czy Polska rzeczywiście jest jakąś patologiczną rodziną? Taką, z wiecznie pijanym ojcem,  posiniaczoną żoną i zdemoralizowanymi dziećmi? Może jednym wielkim zakładem psychiatrycznym, gdzie każdy ma jakieś swoje urojenia, wstydzi się do nich publicznie przyznać, ale nie widzi nic złego w drwieniu z urojeń sąsiada z sali?

Długo można byłoby mnożyć i brnąć w najciemniejsze zakamarki (może nie do końca najatrakcyjniejszych) metafor, tym bardziej powinniśmy pracować nad tym, by te mało wyszukane porównania były coraz bardziej do "przełknięcia". Póki co wszystko nam stoi w gardle, a popić nie ma czym.  

Nie mieliśmy łatwo. Rozbiory, zabory, okupacje, wojny, socjalizm, zespół "Weekend". Jest tego wiele - tego, co nie pozwalało nam stanąć na europejskiej Ziemi twardo, dostatecznie stabilnie i po prostu dynamicznie się rozwijać: kulturowo, mentalnie, przemysłowo i technologicznie. No po prostu się nie dało. Czy wyżej wymienione hamulce rzeczywiście trzymają nas tak mocno? Może jest coś jeszcze?

Głównym problemem naszego społeczeństwa niewątpliwie jest stan naszej Służby Zdrowia - jak i dostęp do niej oraz: bezrobocie, umowy śmieciowe, pensje, które często nie pozwalają na przeżycie do kolejnego miesiąca, niepewne emerytury. To, że według klasy politycznej i mediów nie są to problemy najcięższej wagi, już pisałem i ironizować na ten temat dalej nie zamierzam. Przy wielu niedogodnościach i psikusie Boga polegającym na zabukowaniu nam mało komfortowej miejscówki w środkowej Europie, jakoś sami sobie szanse odbieramy i tytułowe zapałki z dziurawych kieszeni gubimy.

Przez lata następowało permanentne utwierdzanie w przekonaniu, że matura ważna, że studia i nauka. Studia, kilka fakultetów, certyfikaty, zaświadczenia i dyplomy. Więc nadal powstają kolejne uczelnie, co by społeczny zapał do nauki zaspokajać. W momentach niżu demograficznego na "dobre studia" dostajemy się już łatwiej niż do studenckiego akademika z niedopitym alkoholem w butelce - zakładając oczywiście, że w niektórych kręgach słowo "niedopity"  w ogóle istnieje. Jesteśmy wykształceni, po szkołach... ale ciągle coś nas trzyma. Już nie zły wujek Stalin, czy groźny Pan ze śmiesznym wąsem. Może ktoś od czasu do czasu srogo krzyknie, że Żydzi, masoneria i Unia Europejska, ale to chyba też nie to.

O ilość miejsc pracy i problem z generowaniem ich we własnym zakresie tu chodzi.
Naród uważany za pracowity jakoś się bowiem boi. Stoi oparty o ścianę i patrzy jak inni tańczą. W zasadzie pomysły na interesy ma, bo przecież kreatywni to my jesteśmy, ale jakoś do rejestracji i pochwalenia się swoją przedsiębiorczością nie bardzo. Dlaczego? Przecież zatańczyć byśmy chcieli!

Robimy niepewny krok w stronę rozbawionej sali i nagle ktoś wyciąga do nas rękę. Lekko się uśmiechamy i z zaufaniem podchodzimy. Zamiast kilku rad słyszymy o uiszczeniu niewielkiej opłaty za wejście na parkiet, ktoś z boku żąda od nas deklaracji z kim tu przyszliśmy i prosi o opłacenie "swoich gości", ktoś jeszcze prosi nas o pieniądze, które obiecuje nam wypłacać jak wiek nie pozwoli nam dalej tańczyć, jeszcze nie robimy drugiego kroku, a słyszymy, że ktoś dopytuje czy planujemy przychodzić tu codziennie, co chcemy zatańczyć, jak długo będziemy się bawić i czy jutro będziemy mieć ze sobą tyle samo gotówki. Chcemy nieśmiało odpowiedzieć, że na razie to tak sami chcemy, że rozejrzeć się przyszliśmy, poznać salę, zobaczyć czy nasz taniec nie będzie odstraszał i czy w ogóle sami się sprawdzimy. Z boku słyszmy jednak kilka szeptów - "nie, to mu się nie uda", "on się na bank wywróci już na samym początku", "sam chce tańczyć? nikogo nie zainteresuje", "nie stać go", "zgubi kroki", "lepiej żeby sobie na ulicy tańczył". Zaczynamy się wahać, ktoś nas szturcha i mówi, że już zrobiliśmy jeden krok, więc opłata się należy. Zaczynamy się denerwować i żałować. Robimy krok w tył z poczuciem, że ta sala jakaś zbyt mała dla wszystkich, a i parkiet jakiś śliski. Wychodzimy. Siadamy pod klubem na szarym chodniku. Rozpinamy swą bluzę ukazując biało-czerwony T-shirt i dzierżymy w garści dyskretnie kartkę z napisem: "zatańczę... za darmo".