niedziela, 30 czerwca 2013

"Tylko krzyk nienawiści dziś słychać... A zagłuszyć może go dopiero cisza."



Czerwiec to najlepszy czas dla tych, którzy z rozrywki na co dzień żyją. Imprezy plenerowe, wesołe miasteczka, cyrki... kongresy i konwencje polskich partii politycznych. Wczoraj, niewątpliwym centrum rozrywki okazał się Śląsk.  Nie było waty cukrowej, karuzeli łańcuchowej, lemurów czy kolumbijskiego koksu - było coś więcej. Sosnowiec i Chorzów gościł dwie największe grupy najznamienitszych cyrkowców, linoskoczków, spadochroniarzy i doświadczonych klaunów ze stażem pracy sięgającym aż do roku 1989.

Sosnowiec przez chwilę przestał być wymieniany przez wszystkie przypadki jedynie w kontekście matki Madzi, a chorzowskie wesołe miasteczko będące największym stałym lunaparkiem w Polsce mogło poczuć silną konkurencję i to już kilka przecznic obok. Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska zaczęła swe osobliwe happeningi. Mogliśmy je śledzić poprzez telewizyjną transmisję. Usiąść przed telewizorem z lekko przypalonym popcornem z Biedronki w ręku i z wyraźnym wzruszeniem w głosie stwierdzić: "my Polacy potrafimy się jeszcze dobrze bawić, dobre kabarety tworzyć, imponujące scenariusze pisać - mimo wszelkich niedogodności i stęchniałych kłód pod nogami". Obie sale, na których odbywały się spektakle pękały w szwach, ludzie z wymalowaną na twarzy wiarą, że kolejny raz w swoim życiu biorą udział w czymś niezwykłym, podniosłym i wyjątkowym, bili brawo, wstawali, śpiewali hymn, siadali po to, by na nowo wstać dając w ten sposób wyraz szacunku i dumy ze swojego stand-upowca. Ci za to, samą tonacją wodzowskiego głosu próbowali straszyć, grozić i motywować. Może dowcipów mało, ale obsesji, frustracji i puszenia piór na tyle dużo, by dyskretnie rozglądać się za jakąkolwiek formą pomocy medycznej - będąc bowiem naocznym świadkiem tych zdarzeń, udzielanie pierwszej pomocy winniśmy traktować jako ludzki odruch.

Dlaczego więc mowa o kabaretach skoro więcej tu cierpienia i żalu, niż lubieżnych żartów i dobrego humoru?  Ano dlatego, że etap walki politycznej dwóch największych partii można było jeszcze do niedawna traktować jako naturalną kolej rzeczy - przez kilka lat po 2005 roku, ale nastał moment, kiedy cała ta machina jakby straciła nad sobą kontrolę. Większość społeczeństwa do niedawna zaangażowana w cały ten pojedynek, odwróciła się do niego plecami, pod pretekstem wyjścia do toalety, całkiem opuściła miejsce zdarzeń, inni uskuteczniając kilka kibolskich gwizdów będących wysublimowaną formą okazania niezadowolenia, wyszła trzaskając drzwiami. Na czym polega zatem w tym wszystkim żart i swojego rodzaju śmieszność całej sytuacji? Otóż taka, że nasi bokserzy, choć w zasadzie nie pałają do siebie rzeczywistą nienawiścią, tak zapatrzeni w scenariusz nie zauważają, że  publiki to już w zasadzie żadnej nie ma, że sztaby trenerskie stają się powoli jedynymi obserwatorami ich zawodów - i to bardziej z poczucia obowiązku niż chęci. Wszystko staje się pustym spektaklem, pustych słów i powtarzanych sloganów, przepychanką, która nie wydaje się już ani atrakcyjna, ani emocjonująca. Odwarstwienie klasy politycznej od społeczeństwa zaczęło polegać na swoistym dysonansie, a właściwie na zupełnie innym sposobie postrzegania przez nas i przez nich realnych trudności codziennego życia w naszym królestwie. O ile do niedawna jeszcze najbardziej płytki populizm i najbardziej przewidywalna demagogia niosła za sobą choć krztę właściwej identyfikacji problemu, tak teraz, poziom bezwstydnej politycznej retoryki został uznany za panujący standard i słuszną normę.

Problemem partii rządzącej nie jest bowiem to, że nie ma ona żadnego pomysłu na poprawę sytuacji przeciętnego Nowaka - ich problemem jest PiS. Problemem opozycji natomiast jest PO - już nawet nie fakt, że większość społeczeństwa nie da sobie wmówić, że w Smoleńsku był zamach, że na wykorzystywaniu uczuć religijnych i emocji można zbudować silne Państwo.

Może byśmy w takim układzie tak przed szereg wyszli i wszystkie winy na siebie wzięli. Wszystko co najgorsze w latach ostatnich - że to my, że nie oni. Pakiety klimatyczne, nieudolne negocjacje z Brukselą, buble prawne, nieuchwalone ustawy, Smoleńsk, kontuzja Tuska, śmierć Alika, dziura budżetowa, zalana Warszawa i Pani Pawłowicz w Sejmie. Że to my! Że to nasza wina tylko.

Z autentyczną skruchą w pierś się uderzymy i wrócimy do swoich foteli, włączymy telewizor i z nutką niepewności zobaczymy co dalej? Co wtedy? 


Przecież błota już zabraknie...