Czerwiec to
najlepszy czas dla tych, którzy z rozrywki na co dzień żyją. Imprezy plenerowe,
wesołe miasteczka, cyrki... kongresy i konwencje polskich partii politycznych.
Wczoraj, niewątpliwym centrum rozrywki okazał się Śląsk. Nie było waty cukrowej, karuzeli
łańcuchowej, lemurów czy kolumbijskiego koksu - było coś więcej. Sosnowiec i
Chorzów gościł dwie największe grupy najznamienitszych cyrkowców, linoskoczków,
spadochroniarzy i doświadczonych klaunów ze stażem pracy sięgającym aż do roku
1989.
Sosnowiec przez chwilę przestał być
wymieniany przez wszystkie przypadki jedynie w kontekście matki Madzi, a chorzowskie
wesołe miasteczko będące największym stałym lunaparkiem w Polsce mogło poczuć
silną konkurencję i to już kilka przecznic obok. Prawo i Sprawiedliwość i
Platforma Obywatelska zaczęła swe osobliwe happeningi. Mogliśmy je śledzić poprzez
telewizyjną transmisję. Usiąść przed telewizorem z lekko przypalonym popcornem
z Biedronki w ręku i z wyraźnym wzruszeniem w głosie stwierdzić: "my
Polacy potrafimy się jeszcze dobrze bawić, dobre kabarety tworzyć, imponujące
scenariusze pisać - mimo wszelkich niedogodności i stęchniałych kłód pod nogami".
Obie sale, na których odbywały się spektakle pękały w szwach, ludzie z
wymalowaną na twarzy wiarą, że kolejny raz w swoim życiu biorą udział w czymś niezwykłym,
podniosłym i wyjątkowym, bili brawo, wstawali, śpiewali hymn, siadali po to, by
na nowo wstać dając w ten sposób wyraz szacunku i dumy ze swojego stand-upowca.
Ci za to, samą tonacją wodzowskiego głosu próbowali straszyć, grozić i
motywować. Może dowcipów mało, ale obsesji, frustracji i puszenia piór na tyle
dużo, by dyskretnie rozglądać się za jakąkolwiek formą pomocy medycznej - będąc
bowiem naocznym świadkiem tych zdarzeń, udzielanie pierwszej pomocy winniśmy
traktować jako ludzki odruch.
Dlaczego więc mowa o kabaretach
skoro więcej tu cierpienia i żalu, niż lubieżnych żartów i dobrego humoru? Ano dlatego, że etap walki politycznej dwóch
największych partii można było jeszcze do niedawna traktować jako naturalną
kolej rzeczy - przez kilka lat po 2005 roku, ale nastał moment, kiedy cała ta machina
jakby straciła nad sobą kontrolę. Większość społeczeństwa do niedawna
zaangażowana w cały ten pojedynek, odwróciła się do niego plecami, pod
pretekstem wyjścia do toalety, całkiem opuściła miejsce zdarzeń, inni
uskuteczniając kilka kibolskich gwizdów będących wysublimowaną formą okazania
niezadowolenia, wyszła trzaskając drzwiami. Na czym polega zatem w tym
wszystkim żart i swojego rodzaju śmieszność całej sytuacji? Otóż taka, że nasi
bokserzy, choć w zasadzie nie pałają do siebie rzeczywistą nienawiścią, tak
zapatrzeni w scenariusz nie zauważają, że publiki to już w zasadzie żadnej nie ma, że
sztaby trenerskie stają się powoli jedynymi obserwatorami ich zawodów - i to
bardziej z poczucia obowiązku niż chęci. Wszystko staje się pustym spektaklem,
pustych słów i powtarzanych sloganów, przepychanką, która nie wydaje się już
ani atrakcyjna, ani emocjonująca. Odwarstwienie klasy politycznej od społeczeństwa
zaczęło polegać na swoistym dysonansie, a właściwie na zupełnie innym sposobie
postrzegania przez nas i przez nich realnych trudności codziennego życia w
naszym królestwie. O ile do niedawna jeszcze najbardziej płytki populizm i
najbardziej przewidywalna demagogia niosła za sobą choć krztę właściwej
identyfikacji problemu, tak teraz, poziom bezwstydnej politycznej retoryki
został uznany za panujący standard i słuszną normę.
Problemem partii rządzącej nie jest bowiem to,
że nie ma ona żadnego pomysłu na poprawę sytuacji przeciętnego Nowaka - ich
problemem jest PiS. Problemem opozycji natomiast jest PO - już nawet nie fakt, że
większość społeczeństwa nie da sobie wmówić, że w Smoleńsku był zamach, że na wykorzystywaniu
uczuć religijnych i emocji można zbudować silne Państwo.
Może byśmy w takim układzie tak przed
szereg wyszli i wszystkie winy na siebie wzięli. Wszystko co najgorsze w latach
ostatnich - że to my, że nie oni. Pakiety klimatyczne, nieudolne negocjacje z
Brukselą, buble prawne, nieuchwalone ustawy, Smoleńsk, kontuzja Tuska, śmierć
Alika, dziura budżetowa, zalana Warszawa i Pani Pawłowicz w Sejmie. Że to my!
Że to nasza wina tylko.
Z autentyczną skruchą w pierś się
uderzymy i wrócimy do swoich foteli, włączymy telewizor i z nutką niepewności zobaczymy
co dalej? Co wtedy?
Przecież błota już zabraknie...