wtorek, 11 lutego 2014

Małe wojny w dużym pokoju

rysunek sponsorowany przez producentów krzeseł, foteli i LED-owych telewizorów



Trudno oprzeć się wrażeniu, że nasza świadomość narodowa polega przede wszystkim na przekonaniu, iż w obrębie naszej szerokości geograficznej szczęście jednostki niesie za sobą szereg skutków ubocznych odbijających się na samopoczuciu ogółu społeczeństwa. Świadomość ta świadczy nie tylko o dojrzałości, ale również o roztropności w codziennym postępowaniu, dostosowaniu się do obowiązujących społecznych standardów, których złamanie karane jest dziś szybko - zwłaszcza w dobie szerokopasmowego Internetu.

             
Niczego odkrywczego nie ma w stwierdzeniu, że sukces naszego rodaka jakoś diabelsko boli, uwiera, niekomfortowo czujemy się z myślą, że to jemu się udało - nie nam (przy czym określenie "udać się" jest tu użyte nie bez znaczenia - ponieważ on nie osiągnął tego rzecz jasna własną pracą, talentem, wysiłkiem i wyrzeczeniami - jemu się po prostu UDAŁO). Nasza religijność pomaga nam na  szczęście i w tych trudnych sytuacjach, wierzymy bowiem w to, że odpowiednia ilość wieczornych modlitw spowoduje, że sąsiadowi dobrze prosperująca firma jednak w końcu padnie, a jeszcze długi zostaną - co za tym idzie, łatwiej nam żyć z faktem, że tacy bezradni to w sumie nie jesteśmy i tak naprawdę sukces oraz życiowy los sąsiada, to trochę w naszych rękach (złożonych) leży.

O bezradności nie ma więc mowy, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z osobami publicznymi. Nawet największy sukces aktora, muzyka, dziennikarza, pisarza, reżysera możemy znieść dzięki kilku epitetom, wyzwiskom skierowanym w jego kierunku za pośrednictwem portalu internetowego. Jakoś nam łatwiej, ulgę czujemy, możemy wstać od komputera z poczuciem dobrze wypełnionego obywatelskiego obowiązku, mając przy tym poczucie łaskawości Juliusza Cezara, bo przecież można było jeszcze bardziej "pocisnąć".

Ta polska wątpliwa życzliwość, choć trochę stereotypowa i rozdmuchana, ma jednak swoje silnie historyczne i empiryczne zakorzenienie. Zdarzają się mimo wszystko chwile w miodnej krainie, w których przestajemy jednoczyć się w bólu, niechęci i nienawiści, a zaczyna łączyć nas sukces osiągany przez polskich sportowców na arenie międzynarodowej. Nie ma tu nawet szczególnego znaczenia, czy wygrywa reprezentacja Polski w sporcie drużynowym (siatkówki, piłki ręcznej, piłki nożnej - legenda głosi, że kiedyś coś wygraliśmy), czy nasz indywidualny reprezentant z orzełkiem na piersi. Nieważne, sukcesy polskich sportowców jakoś dowartościowują nas wszystkich - odzywa się w nas solidarność i tożsamość narodowa z lekkim nawiązaniem do historii - wygrana z Niemcami i Rosjanami smakuje przecież lepiej. Siadamy przed telewizorem i szykujemy się jak do wojny. Sięgamy pamięcią do klęsk poniesionych z naszymi sąsiadami i tym samym zwiększamy rangę wydarzenia - nawet gdy bez tego jest ona duża. Nie wspominam już więc o napięciu i powadze sytuacji, gdy reprezentacja Polski spotyka się z reprezentacją Rosji na Mistrzostwach Europy na Stadionie Narodowym, ale nawet starcie na szczeblu towarzyskiej polsko - rosyjskiej rozgrywki II- ligowych drużyn krykieta (zakładając, że istnieją - ale swojego czasu nawet "Ministra" Sportu z ilością lig rozgrywkowych danych dyscyplin miała problemy, więc przykład podaje bez większego ciężaru odpowiedzialności za słowa) potrafimy ochrzcić mianem próby rewanżu za rozbiory.

Sport leczy nasze rany, kompleksy i wszelkie dotychczasowe niepowodzenia związane z naszą pozycją polityczno - militarną. Gdy Justyna Kowalczyk zdobywa kolejne punkty w Pucharze Świata nie drżymy, że zarobi więcej niż my przez miesiące pracy. Kiedy Robert Kubica w F1 stawał się coraz bardziej realnym kandydatem do tytułu Mistrza Świata (gdyby tylko kurczę Ferrari jeździł) nie cierpieliśmy na bezsenność, że stanie się bogatszy niż całe drzewo genealogiczne naszej rodziny. Czuliśmy się dumni, że Polska potęgą i wszyscy mogą nam buty czyścić.

Nie wzięli pod uwagę naszych interesów w rozmowach na temat gazociągu północnego? Tak? Dobrze! No to w takim razie Małysz na konkursie w Planicy im pokaże!

Dziś nadarzają się kolejne okazje tych sportowo - patriotycznych uniesień. Zwłaszcza za sprawą Kamila Stocha, którego sukces nie kończy się na zdobyciu olimpijskiego złota. Miło było przecież patrzeć na szachownicę lotniczą na rosyjskim niebie (za sprawą kasku naszego mistrza), a jeszcze z większą satysfakcją słuchać Mazurka Dąbrowskiego na rosyjskiej ziemi. Jest coś jeszcze.

Deklasacja rywali dała bowiem kolejny zastrzyk naszej narodowej dumie, zjednoczyła nas na tyle, że zatwardziały sympatyk PO jest w stanie przybić sobie "piątkę" z wyznawcą teorii zamachu smoleńskiego - bez konsekwencji, że ten drugi po usłyszeniu dźwięku będącego wynikiem przybicia owej "piątki" zmarszczy brwi, zmruży oko i nie zastanowi się czy przypadkiem znów nie "słychać strzałów".

         Powodzenia Panie Kamilu na Dużej Skoczni! Zdobywa Pan nie tylko medale...