czwartek, 20 grudnia 2012

Wolność zależy od tego, jak długi mamy łańcuch?

Rysunek Andrzeja Mleczki

Kilka dni temu Światem wstrząsnęły doniesienia z Newtown, gdzie 20-letni napastnik w jednej ze szkół pozbawił życia 26 osób (w tym 20 dzieci). Nie chcę deprecjonować powagi sytuacji poprzez przytaczanie statystyk z innych „mniej demokratycznych społeczności”,  w których na co dzień ginie jeszcze więcej „zwykłych cywilów” (również dzieci). Nie chcę również drwić z marketingowych łez Prezydenta Obamy, podważać ich szczerości wypominając współodpowiedzialność amerykańskich władz za śmierć dzieci, które na samym starcie dostały od losu kota „Zonka” i urodziły się choćby w Afganistanie czy Iraku i na własnej skórze poznały siłę militarną największego mocarstwa ówczesnego Świata. A już na pewno nie będę narzekał, że „ileż to można wałkować o tej tragedii, bo przecież są większe”.

Moglibyśmy przy tej okazji pobawić się w kulturowy relatywizm, podłubać w wadach i zaletach systemu demokratycznego jak i systemów o trochę mniej złożonej strukturze w których ma prawo dziać się wszystko, bo… przecież „trzeci świat”, ale wpis stałby się dłuższy od Tolkienowskiej trylogii, ale swoją atrakcyjnością nie sięgałby mu nawet „Hobbitowych” stóp. Nie da się ukryć natomiast, że w państwach europejskich o stosunkowo dużej demokratyzacji, coraz trudniej o empatię wobec tego, co dzieje się choćby w Syrii. Wojny domowe w Egipcie i Tunezji też nieszczególnie nas Europejczyków interesowały, no chyba, że w trakcie przeglądania ofert Last Minute, ale zazwyczaj na pytaniu w biurze podróży: „a tam jeszcze trwa jakaś wojna? Bezpiecznie jest?” nasze zainteresowanie się kończyło. Nikt specjalnie nie zastanawia się, że tam każdego dnia giną cywile… „bo to inna kultura i dzicz ogólnie”. Organizacje mające na celu trzymać swoją ciepłą dłoń nad porządkiem i pokojem na Świecie nie zawsze chętnie angażują się w pomoc „dziczy”, bo to generuje niezadowolenie społeczne rodzimych obywateli: „to ich sprawa! Naszych chłopców na śmierć nie wysyłać!”. I tak się koło zamyka. Z jednej strony nie chcemy swoich wojsk do „dziczy” kierować, a z drugiej jak nie wysyłamy to źle, bo ci wrażliwsi krzyczą „znieczulica zachodnia” „żyjemy w czasach konsumpcjonizmu i zimnego kapitalizmu, gdzie ważny jest własny interes, nie człowiek!”.

Dlaczego w takim razie w naszych europejskich, kapitalistycznych, pachnących demokracją państwach panuje swoista obojętność wobec tego, co dzieje się w Azji i Afryce… a tak mierzi to, co dzieje się co jakiś czas w Stanach? Otóż część z nas patrzy na USA z uznaniem, podziwem, traktuje Amerykanów jako model społeczeństwa idealnego, liberalnego, ale bezpiecznego.  Pozostała część… choć patrzy na ów kraj z dużą dawką sceptycyzmu, drwi z modelu (który wcześniej wymieniona grupa wielbi) i upiera się, że jest to państwo pozorujące demokrację, a hipokryzja jego władz sięga wyżej niż nowojorskie molochy…  zdaje sobie sprawę, że wcale tak bardzo się od nich nie różnimy. Obie grupy słysząc więc o społecznych patologiach za Oceanem mają poczucie, że wcale tak bardzo daleko tych wydarzeń nie jesteśmy. Równie dobrze mogło się to wydarzyć we Francji, czy w Wielkiej Brytanii. Ale czy na pewno?

Mimo wielu podobieństw naszych społeczeństw, mamy do czynienia z wieloma różnicami kulturowymi, ale i tymi mającymi charakter prawny. Nie bez znaczenia w tej kwestii jest dostępność do broni. Jak wiadomo, u nas o uzyskanie pozwolenia na posiadanie broni (nawet osobom wykorzystującym broń palną w celach sportowych) jest trudniejsze, niż przemycenie napoju „3 cytryny” z wigilijnego stołu w Radomiu. W kraju Wujka Sama tylko jeden stan (Illinois) nie wydaje pozwoleń na broń. W pozostałych, otrzymanie pozwolenia na CCW (posiadanie ukrytej broni) lub „open carry” (noszenie jej na widoku) jest stosunkowo łatwe. W stanach Alaska, Arizona, Wyoming i Vermont natomiast, nie wydaje się żadnych wyzwoleń, bo ich po prostu nikt nie wymaga. W takim to układzie, broń w amerykańskich gospodarstwach domowych występuje częściej, niż w polskich domach LED-owy telewizor. Ale czy to jest główny problem ostatnich strzelanin? Nie do końca, bo w polskich mieszkaniach jest co najmniej kilkanaście narzędzi pozwalających pozbawiać innych życia, a jednak jakoś się w miarę możliwości (z małymi wyjątkami) powstrzymujemy. Może agresja jako najchętniej obok seksu sprzedawany produkt w teledyskach, filmach, grach komputerowych powoduje, że hektolitry krwi spowszedniały na tyle, że przeniesienie fikcji do realiów nie wydaje się niczym specjalnym? To również postrzegałbym jako „jedynie” czynnik „wspomagający”, bowiem każdy z obecnymi mediami ma styczność, ale nie każdy z nas stał się Richardem Kuklińskim. Sam w świecie wirtualnym mam już na koncie dziesiątki tysięcy zabitych nazistów, tysiące cywilów i (o zgrozo!) setki policjantów. W „realu” moje statystyki zabójstw ograniczają się do… owadów.

Zamiast „zwalać” na media, gry komputerowe, dostępność broni (co traktuję jako „czynniki sprzyjające”) zalecałbym zwrócenie uwagi na czynniki zasadnicze, które mają największy wpływ na kształtowanie psychiki, a raczej wypaczanie młodego umysłu szukającego swojej tożsamości i wartości w społeczeństwie. Mam tu na myśli m.in:

- chęć bycia lubianym, akceptowanym przez grupę, którą się współtworzy
- społeczną presję, z którą styka się każde dziecko walcząc o pozycję w grupie
- konsumpcjonizm i materializm, ciągła chęć posiadania czegoś nowszego, lepszego
- chęć bycia osobą atrakcyjną, modną, stylową, na czasie…

Niezaspokojenie jakiekolwiek potrzeby lub wyśmianie przez własne środowisko może wzbudzić frustrację, chęć zemsty lub wygenerować inną potrzebę – potrzebę zasygnalizowania swojego „znaczenia” w sposób rewolucyjny, dosadny. W Stanach niewątpliwie „walka o pozycję”, rozwarstwienie społeczne (w sensie intelektualnym i finansowym) jest bardziej odczuwalne, niż w krajach w których kapitalizm nie jest aż tak „rozbuchany”, właśnie tam „mieć więcej, być wyżej” jest mottem przewodnim każdego dziecka. Selekcja bywa jednak brutalna, nie każdy może na szczyt dojść, a niejeden osiągnie sukces wdrapując się po plecach innych. Uczucie rozczarowania, pokrzywdzenia w takim momencie może mieć wpływ bardziej zgubny, niż krwawa bajka, czy brutalna gra komputerowa. Bowiem predyspozycje i konkretny powód wywołują dopiero kolejny krok - chęć chwycenia za narzędzia i szukania wzorców „jak zabijać”. 

Miałbym ochotę pobawić się w dłuższą i nie tak strywializowaną zabawę w psychologa, ale obawiam się, że mam w tej kwestii kwalifikacje niewiększe niż Antoni Macierewicz badający katastrofy lotnicze. Pozostaje mi więc temat potraktować  powierzchownie, ograniczyć się do krytyki, tupnąć nogą, powykrzykiwać, że problem według mnie leży gdzie indziej, …że dosyć z presją, życiowym pędem, chorą rywalizacją i ze wszystkim tym, co może generować patologie z którymi mamy coraz częściej do czynienia, dziś w Stanach, jutro w Europie...

… No chyba, że jutra nie będzie!  (21.12.12!)

1 komentarz:

  1. Odwzajmniam się życzeniami.Fakt, święta BN traktuję wyłącznie obyczajowo, bo ludzie starają się być sobie wzajem mili, ale to jak wiadomo tylko hipokryzja.Ja Panu życzę od serca bardzo, bardzo duzo zdrowia i szczęścia w długim życiu, bo jest Pan jeszcze młodym, ale już mądrym człowiekiem.Pozdrawiam serdecznie. Torunczyk.

    OdpowiedzUsuń