sobota, 4 czerwca 2011

Ulice przeklęte...

Rysunek Andrzeja Mleczki

Zapuszczając się w głąb czarno-białej pieczary nonkonformisty13, można dojść do wniosku, że jeśli autor nie jest jakimś zakamuflowanym przedstawicielem opcji niemieckiej, to przynajmniej antypolakiem. Z jednej strony jedzący polski chleb, a z drugiej strony wyśmiewający wszystko co polskie, drwiący z narodowych cech i przejaskrawiający ich wszelkie wady. Jakieś przejawy polskości jednak miewam. Może właśnie poprzez tę krytykę?

Kilka dni temu, kraj nasz żył wielkim wydarzeniem: Barrack Obama w Polsce! Nie będę podśmiewywał się z komunikacyjnego paraliżu stołecznego miasta, bo ani go bezpośrednio nie doświadczyłem, ani nie uważam, że Prezydent USA powinien czekać na transport komunikacji miejskiej. Wsiąść do przepełnionego autobusu i modlić się, by nie było ani „kanara”, ani grupy XXI-wiecznych, polskich ideologów przekonujących (w dosyć silnymi argumentami fizycznej perswazji), że kolor skóry  ma znaczenie. Pan Obama przyjechał więc swoim transporterem, przy którym nasz polski Rosomak wyglądałby jak zwykły blaszak. Coś, co warto podkreślić to fakt, że miał pełną świadomość w jakim kraju się znajduje. Wiedział, że to nie miejsce na picie piwa (jak w Irlandii), czy na grillowanie (jak w Anglii). Przekraczając naszą granicę należy bowiem cierpieć, cierpieć z nami. Stąpając po największym cmentarzysku w Europie o nazwie „Polska” należy zachowywać się należycie. Po złożeniu wieńców w Warszawie można było oczywiście odwiedzić Wawel, w Gdańsku złożyć kwiaty przed pomnikiem poległych stoczniowców, w Świebodzinie pomodlić się przed prawdziwym Jezusem (nie takim małym jakie mają tam, na Zachodzie), ale wizyta jednak okazała się zbyt krótka. Grafik  zbyt napięty, by poznać Polskę lepiej i rzeczywiście poczuć się Polakiem (jakim ponoć poczuł się 10. kwietnia 2010).

Nie kpię. Szacunek dla historii, poległych i pamięci o nich, uważam za niezwykle ważny. Zwłaszcza dziś, w  świecie, w którym za gwiazdy i symbole uważa się ludzi pokroju Justina Biebera. Co mi przeszkadza, to pielęgnowanie etosu Polski, jako kraju umęczonego i tragicznego. Najwyraźniej chcemy być Chrystusem Narodów, mieć swój krzyż i dookoła okazywać swój ból. Nie chcę jednak, by każdemu przedstawicielowi zagranicznej dyplomacji nasz kraj kojarzył się tylko z pomnikami, cmentarzami, nieudanymi powstaniami, katastrofami lotniczymi, które nie przynoszą nam chluby.

Przejmując prezydencję w Unii Europejskiej i organizując szereg koncertów ukazując to, co dobre w polskiej muzyce, o zgrozo daliśmy sobie znowu powody do szerokich dyskusji.
- Bo jak to? Masoński Żyd – Wojewódzki, mający z Polską tak mało wspólnego, będzie to współorganizował. Pamiętacie co zrobił z polską flagą?
- O Nie! Zakazać koncertu! Scenę złożyć, a na jej miejsce pomnik zbudować, upamiętniający… no coś upamiętniający – ale żeby to tragedia była… Ale taka, która na Świecie, by wrażenie wywarła.

Lubimy być smutni, lubimy rozpamiętywać, rozdrapywać rany, wypominać sąsiadom, że od zawsze byli dla nas źli i nie wierzymy w ich żaden gest, bo kolejnym podstępem to zalatywać może. Mam szacunek do polskiej historii, ale nie mam szacunku do epatowania nią w każdej możliwej sytuacji i robienia z niej karty przetargowej i swoistego symbolu. Coś, czym możemy się w najbliższym czasie poszczycić (nie w liczbie ofiar, ale w skutecznym działaniu) to Euro 2012. Stadion Narodowy jednak robi nam na złość i nie chce być dobry i spełniać warunków. Ogólna sytuacja przygotowań może nie napawa przesadnym optymizmem, ale ja wciąż wierze, że się uda. Ciągle myślę, że jeśli przyjdzie nam się za rok czegoś wstydzić to bardziej gry naszych orłów.

Pozytywne zakończenie? Zawsze będzie można postawić kolejny pomnik jednoczący nas – „w bulu bez nadzieji” (sic!): „Ku pamięci: Klęska Euro 2012” i zapraszać… turystów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz