czwartek, 7 lipca 2011

„Teraz królem jest błazen. Teraz jest cool, luźno, super, bomba… Zniszczono powagę”

Rysunek Andrzeja Mleczki

Ponad rok temu pisząc o kondycji polskiej edukacji powstrzymywałem się od subiektywnych ocen stanu szkolnictwa wyższego. Nie wynikało to z mojej akceptacji i zadowolenia w tej kwestii, ale raczej oczekiwaniem na odpowiedni moment. Taki, który pozwalałby mi odczuwać komfort pisania nie będąc w to wszystko bezpośrednio „wplątany”. Umiarkowana krytyka, autocenzura i delikatna retoryka wynikać będzie jedynie z nieopisanego strachu przed ewentualnym cofnięciem „papierka” za lekceważący stosunek do dokumentu państwowego.

Dziś wyższym wykształceniem „pochwalić się” może 5 milionów Polaków, co z pewnością cieszy. Siła narodu tkwi bowiem w wykształconym społeczeństwie. Pytanie, czy w przeciągu ostatniego dwudziestolecia rzeczywiście mamy do czynienia ze swoistym oświeceniem tegoż narodu. Czy ilość, jak to często bywa, nie oddziałuje negatywnie na jakość. Liczba uniwersytetów i szkół wyższych rośnie, a masowa „produkcja” absolwentów przypominać zaczyna taśmę produkcyjną w dobrze zorganizowanej firmie czekoladek (bez nadzienia). Status studenta stracił swoją semantyczną moc, a przedefiniował się w coś, co stało się synonimem bumelanta, nieroba i kombinatora. Niektóre (wystrzegam się uogólnień) uczelnie nie tylko nie wypuszczają na „rynek pracy” specjalistów, ale poprzez swój tok i swoją formę powodują, że tymi specjalistami nigdy być nie będą. Powodem jest prosty fakt, że absolwent części uczelni (wystrzegam się uogólnień) po pięciu latach studiów nie będzie potrafił odnaleźć się w zawodzie (bez uprzedniej praktyki, szkolenia, które oduczy go złych nawyków itp.) ale będzie pamiętał, czy ściągawka z danego materiału była ukryta w jego lewej czy wprawej kieszeni. Nie o zepsucie się rozchodzi, a raczej o program studiów i naszą mentalność. Przedmioty są przeteoretyzowane, a ich program nie różni się niczym od nauczania szkoły średniej (poza obszernością jego zakresu). Praca magisterska? To też już jakoś mniej dumnie brzmi – zaczyna się kojarzyć ze zwykłym towarem, ewentualnie „sklejką” wydanych już książek. Co jest więc oceniane? Trzymanie się programowych ram, żeby przypadkiem student nie wyszedł za daleko z własną refleksją, z własną inwencją, bo jak to ocenić? W żaden „klucz” się przecież nie mieści.  

Studia, które winny uczyć głównie myślenia, a nie odtwarzania materiału „wymuszają” więc na studentach m.in. alternatywne podejście do zaliczenia (podejście stosowane przez lata w szkole podstawowej i średniej). Ściąganie. Nie jest ono przecież u nas żadnym powodem do wstydu, ale raczej dumą i dowodem na życiowy spryt (który staje się głównym atutem). A jeśli do „ściąg” przyznaje się nawet przewodniczący Napieralski, to cóż w tym złego? „Swój chłop!”.

 Tak to często studia, jak i wcześniejsze lata nauki szlifują umiejętności, które przydać się mogą w polskich realiach – cwaniactwo. A to, że lekarz bez ściąg nie jest już taki skuteczny w diagnozie naszej choroby, to, że urzędnik swoją „sympatycznością” będzie próbował zatuszować własne niedociągnięcia – co tam, wszystko jakoś się KRĘCIĆ powinno, a Polska na pokolorowanych papierowych nogach będzie stać. Dumna z wykształconego społeczeństwa, w którym prawie każdy pochwalić się będzie mógł maturą (bo wystarczy 30%), a niedługo połowa z wyższym wykształceniem i „kupionym magistrem”. To nic, że kultura (nawet dofinansowywana) będzie kulała, to nic, że muzyka rozrywkowa osiągnie poziom disco polo (de facto nadal cieszącego się wielkim uznaniem narodu), to nic, że polska kinematografia kojarzona będzie jedynie z kreacjami rodziny Lubiczów i Mostowiaków, to nic, że książki spełniać będą jedynie funkcję opałową. To nic.

Zachowajmy pozory, pokażmy, że „wykształconych” jest u nas więcej niż w całej Europie razem wziętej. Tylko to bezrobocie kurczę…
        
~ yntelygencik je*any 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz